statsy

poniedziałek, 31 grudnia 2007

Gaworzenie o religii

Lorenzo napisał dużego tekściora o religii. Zaczął mniej więcej tędy, że ludzie bali się piorunów i innych takich, wobec czego wymyślili sobie religię. Zapytałem Lorenzo skąd on to wie. Odpowiedział żartem, za to Delilah napisała, że każdy antropolog kultury potwierdzi to, co stwierdził Lorenzo. OK.

Major zapytał jak to jest, że wszystkie religie mówią o życiu wiecznym. Pomyślałem sobie, że jeśli religie mają rację to nic dziwnego, że mówią o życiu wiecznym – po prostu mówią o tym, o czym wiedzą. OK, ale żeby przyjąć, że religie mówią o tym, o czym wiedzą, czyli że mają rację, trzeba założyć, że… religie mają rację. Nie da się inaczej. No bo jakie argumenty mogą przedstawić religie? Mogą jedynie zapewnić, że prawda, którą posiadają, została im objawiona przez Boga. Bóg objawił tę prawdę bezpośrednio niektórym ludziom. Prawda ta została również zapisana w świętych księgach. I to są wszystkie argumenty religii. W tej sytuacji jasno widać, że nie da się przyjąć, iż religie mają rację bez uprzedniego założenia, że religie mają rację.

Ojciec Bocheński twierdził, że człowiek staje się religijny w ten sposób, iż przyjmuje hipotezę religijną. I jak już ją przyjmie (w tym procesie istotną rolę odgrywa wola, nie intelekt) to wszystko zaczyna mu pasować. Cały światopogląd człowieka trzyma się kupy, aczkolwiek światopogląd to coś więcej niż religijność. Przy okazji – nie ma czegoś takiego jak światopogląd religijny, bowiem nie wszystkie elementy składające się na światopogląd wyrastają z przekonań religijnych; podobnie – z analogicznych powodów – nie ma czegoś takiego jak światopogląd naukowy. Alvin i Heidi Tofflerowie piszą w „Rewolucyjnym bogactwie” (Revolutionary Wealth), swojej najnowszej książce:

Spośród wszystkich kryteriów, w naszym codziennym życiu prawdopodobnie w najmniejszym stopniu polegamy właśnie na nauce. Z zasady nie dlatego wybieramy szczeniaka, że pomyślnie przeszedł przez jakieś naukowe badania, ale dlatego, że się po prostu w nim zakochaliśmy. Nie przeprowadzamy badań laboratoryjnych, kiedy zastanawiamy się, na który film wybrać się do kina. Albo z kim się zaprzyjaźnić. Decyzje podejmowane w sposób naukowy stanowią znikomy ułomek wszystkich naszych decyzji osobistych i codziennych decyzji biznesowych.

Autorzy przyznają przy tym, że pośród sześciu kryteriów prawdy [oprócz nauki są to konsensus, konsekwencja i spójność, autorytet, objawienie oraz trwałość] żaden nie miał większego wpływu na bogactwo.

Nie znalazłem lepszego wyjaśnienia niż teoria Bocheńskiego. Owszem, są ludzie, którzy utrzymują, że, tak to ujmę – gadali z Bogiem twarzą w twarz (Mojżesz, św. Jan Ewangelista i inni) ale ich doświadczenie jest nieprzekazywalne i, jako takie, mało pomocne komukolwiek.

Mnie ciekawi jak to się dzieje, że jeden człowiek jest religijny a drugi nie. Całe to wdrukowywanie, o którym pisze Dawkins, niczego nie tłumaczy, bo nie odpowiada na ptanie o to, dlaczego jeden da sobie te religijne bajania wdrukować a drugi nie.

Richard Hare pisał o danym człowiekowi przekonaniu pierwotnym, które nazwał blikiem. Blik to sposób, w jaki człowiek postrzega świat. Jeden ma taki blik, że staje się człowiekiem religijnym, a drugi taki, że jest człowiekiem areligijnym. Dwóch ludzi walczy na wojnie w tym samym oddziale – jeden z tych ludzi na wojnie gubi wiarę, drugi ją znajduje. Ludzie ci mają różny blik.

Koncepcja Hare’a oczywiście także nie tłumaczy sprawy do końca, bo zatrzymuje się na poziomie pojęcia przekonanie pierwotne i nie wyjaśnia dlaczego jeden ma blik taki, a drugi inny.

Co ja chcę tym ględzeniem powiedzieć? Otóż chcę powiedzieć to, że antropologów kultury, o których pisze Delilah, trzeba szanować ale przy tym trzeba mieć świadomość tego, że ci goście sprawy nam nie wyjaśnią. Wyjaśniliby, gdyby udowodnili, że religia jest dziełem tylko i wyłącznie człowieka, lub – mówiąc innymi słowy – że Boga nie ma, a tego nie dadzą rady zrobić.

Sprawy nie wyjaśnią nam również Izraelici, którzy dokonali być może największego przełomu w dziedzinie religii proponując światu Boga etycznego, ale też i Boga miłości, jakkolwiek wielu ludziom wydaje się, że na pomysł z miłością wpadł dopiero Jezus. Dlaczego nawet Izraelici, a także chrześcijanie, nie wyjaśnią nam sprawy? Ano dlatego, że religia nie jest w stanie wyjaśnić samej siebie. W takim razie co może wyjaśnić religię? Jaka dyscyplina? Po mojemu – żadna. No więc co z tym zrobić?

Tkaj, tkaczu wiatrów.

piątek, 28 grudnia 2007

Adama@Tezeusza pytanie o granicę

Adam@Tezeusz napisał tekst, w którym zapewnia: "Nie wymienię dowodu i tyle". W tekście pisze, że ma wszystkich, którzy "bez słowa sprzeciwu poddają się głupocie urzędników, za zwykłe barany", a na koniec stawia pytanie: "To gdzie leży ta granica? Jak daleko pozwolicie posunąć się urzędniczej machinie głupoty?"

Ja myślę, że pytanie jest retoryczne, albowiem gołym okiem widać, że ludzie pozwolą urzędasom na wszystko, dosłownie na wszystko. Gdyby przepis stanowił, że przy składaniu wniosku o nowy dowód trzeba zaśpiewać, dajmy na to, Międzynarodówkę albo zanucić Odę do radości, to ludzie śpiewaliby i nucili.

Kurt Vonnegut pisze tak:

Większość ludzi na świecie uważa życie za tak ciężkie i pełne rozczarowań (bo nie potrafią zarobić pieniędzy albo nie cierpią swej pracy, albo nie umieją tańczyć, albo nie jest im w łóżku tak dobrze, jak powinno, albo nie idzie im w sporcie, albo po prostu są chorzy, albo ich dzieci są do niczego, albo ich żony/mężowie ich nie cierpią, tak jak Ksantypa nie cierpiała Sokratesa, czy moja mama mojego ojca), że jest im wszystko jedno, czy żyją czy nie. Dlatego właśnie remont tej tonącej Arki (połowa zwierząt i tak już zdechła) jest szeroko dyskutowany w pewnych kręgach, ale nigdy nie zostanie przeprowadzony."


Nie ma granicy, o którą pyta Adam@Tezeusz. Wydaje się, że ludziom nic nie przeszkadza. Gwiazdowski cytuje taki kawałek Alvina Rabushki, który to kawałek pokazuje, jak ludzie odnosili się do aberracji, jaką jest podatek dochodowy:

Podatek dochodowy jest ciężarem zbyt ohydnym, by nakładać go na człowieka, gdyż ujawnia stan jego finansów urzędnikowi podatkowemu.

Rewelacja! Powiedzcie dzisiaj ludowi, że płaci podatek zbyt ohydny, by nakładać go na człowieka.

Nie ma granicy, o którą pyta Adam@Tezeusz. Skoro po tym, jak na potrzeby buchalterii naziści numerowali więźniów obozów koncentracyjnych, ludziom nie przeszkadza to, że są numerowani przez państwo, trudno mówić o jakiejkolwiek granicy. Jest chujowo. Po prostu chujowo.

Na koniec jeszcze jedno. Otóż wiele jest różnic między bydłem a ludźmi. W kwestii numerowania różnica ta polega na tym, że bydło, w przeciwieństwie do ludzi, za to, iż daje się numerować nie płaci.

* Literatura polecana:

Aparaty z XIX wieku

Postęp albo Panoptikon

czwartek, 20 grudnia 2007

Poklejone kawałki

Drżała, przemoczona do suchej nitki. Ocierała mokrą dłonią pokryte kropelkami deszczu rzęsy, po zlepionych włosach i twarzy ściekała jej woda. Sweter i spodnie pachniały wilgotną wełną i dżinsem. Włączyła ogrzewanie i skierowała wylot środkowej dmuchawy na chłopca.
– Kochanie, obróć nawiew w swoją stronę.
– Nie trzeba.
– Dostaniesz zapalenia płuc – uprzedziła, sięgając do nawiewu po jego stronie.
– Ty potrzebujesz ciepła, mamo. Ja nie.

I kiedy wreszcie na niego spojrzała, kiedy zamrugała, strząsając z rzęs krople wody, dostrzegła, że Barty w ogóle nie jest mokry. Na jego gęstych ciemnych włosach i dziecięco gładkiej buzi nie połyskiwał ani jeden paciorek deszczu. Koszulę i sweter miał tak suche, jakby zaledwie przed chwilą wyjął je z szafy. Kilka kropel znaczyło na ciemno zielone spodnie chłopca, lecz Agnes uświadomiła sobie, że to woda, która ściekała jej z ramienia, gdy sięgnęła do nawiewu.
– Biegłem, gdzie deszczu nie było – wyjaśnił.


Dean R. Koonz

***

Parę lat temu przeczytałem, że jakiś sławny człowiek (nie pomnę, czy to pisarz, malarz, kosmonauta, czy kto tam) wymyślił, żeby ludzie wypisywali dziesięć najważniejszych dla siebie słów (może nawet pojęć, ale raczej chodziło o słowa, żeby było krótko, ostro). Ten sławny człowiek podał swoich dziesięć słów, później inni ludzie pisali swoje słowa. I ja w knajpie popiłem piwa i też napisałem swoje dziesięć słów: porozumienie, pismo, mowa, boli, samotność, kochać, słowo, myśleć, wiedzieć, bać się.

***

Kiedy jadę autem z szybkością 25 km/h i walnę w ścianę, najpewniej wyjdę bez szwanku, bo mam dobry wóz. Przy szybkości 100 km/h sprawa jest trudniejsza, ale dam radę. Kiedy rozpędzę się do 360 km/h i walnę w ścianę, raczej nie mogę liczyć na to, że uratuje mnie cokolwiek. Ściana trochę ucierpi, odpadną od niej fragmenty cementu, cegieł, czy z czego tam jest zbudowana ściana.

Ściana nie boi się mnie.
Jestem ścianie obojętny.
Ja to wszystko wiem.
Nie szukam ściany, w którą mógłbym walnąć.

środa, 19 grudnia 2007

Nie ma jak amisze

Znowu draka z religią na maturze, a mówiąc ogólniej z religią w szkole. Rzecz jasna jest tylko jedno rozwiązanie, które zapobiegłoby tego typu sporom. Rozwiązanie to polega na pozostawieniu kwestii organizowania szkoły w gestii rodziców. Nie ma znaczenia, na jakim poziomie czy w jakich strukturach rodzice organizowaliby szkoły dla swoich dzieci. Istotne jest to, że rodzice powinni mieć wpływ na to, jaka jest szkoła, do której posyłają swoje dzieciaki. Zwracam uwagę na fakt, że poza tym, iż rodzice są w stanie spłodzić i urodzić dzieci, wychować je, wyżywić, zapewnić dach nad głową i ubrać, to umieją też zadbać o edukację swoich pociech i to edukację ciekawszą, niż ta, którą zapewnia przymusowa szkoła. Rodzice posyłają dzieci na tenis, na naukę języków, na taniec, na jazdę konną, na basen, a także, o czym mało kto zdaje się pamiętać, organizują dzieciom lekcje matematyki, fizyki, chemii, historii, języka polskiego i wszystkich innych przedmiotów istniejących w przymusowej szkole. Te lekcje zwane są korepetycjami.

Nie zajmuję się tutaj problemem dzieci z rodzin najbiedniejszych czy rodzin patologicznych, rodzin, z których dzieci nie chodziłyby w ogóle do szkoły gdyby nie przymus szkolny. Po pierwsze ciągle nie mogę znaleźć danych na temat tego, jak wiele dzieciaków nie poszłoby do szkoły gdyby nie przymus. Po drugie, jakoś nie widzę, żeby państwo a także rozmaici wrażliwi społecznie ludzie koncentrowali się na problemie tych dzieci, które niewątpliwie byłyby skrzywdzone gdyby nikt nie wtrącał się do tego, czy rodzice poślą te dzieciaki do szkoły czy nie. Na razie widzę, że problem jest załatwiony w ten sposób, że mamy przymus nauczania dla wszystkich. I tyle.

Wracam do religii w szkole. Nie ma dobrego rozwiązania w systemie funkcjonującym dzisiaj. Bo albo państwo arbitralnie zdecyduje o tym, że religia w szkołach będzie, albo zdecyduje, że religii nie będzie. Jedno i drugie rozwiązanie jest do dupy. Owszem, jest jeszcze rozwiązanie trzecie, polegające na tym, że jak dziecko chce, czy jak chcą tego jego rodzice, to na religię w szkole chodzi, a jak nie chce, albo nie chcą rodzice, to nie chodzi. I zdaje się, że coś takiego mamy teraz w Polsce, ale ten system i tak nie zapobiega drakom z powodu religii w szkole, a ja nie znajduję dobrej odpowiedzi na pytanie, o co chodzi tym, którzy przeciwko religii w szkole brzęczą. Owszem, przypuszczam, że chodzi im o to, że religia to syf, po prostu syf, że robi ludziom sieczkę z mózgów itd. w dawkinsowym stylu. Tyle, że mało kto uczciwie stawia sprawę, a jeśli już ktokolwiek to jedynie w necie, natomiast w debacie publicznej, relacjonowanej i nakręcanej przez media w ten rzetelny sposób nie wypowiada się nikt. I bardzo szkoda. Bo przede wszystkim, absolutnie przede wszystkim, traci na tym jakość publicznej debaty, a to jest fakt o wiele gorszy od tego, że istnieją jakieś spory o religię w szkole.

——————————————————————

O szkole pisałem setki razy. Ciągle jednak w komentarzach spotykam te same zarzuty do mnie skierowane, co nie jest dziwne o tyle, że przecież net, a nawet poszczególne fora dyskusyjne, to nie są miejsca czytane w kółko przez te same dwie setki osób, które znają się jak łyse konie. Wyjaśniam zatem, że mnie się religia w szkole ani podoba, ani nie podoba. Nie podobałoby mi się, gdyby był zakaz nauczania religii w szkole. Z drugiej strony jak sobie pomyślę, że aby zadość uczynić zwolennikom wszystkich religii i wyznań, i że to zadość czynienie musiałoby polegać na tym, że dajmy na to w klasie dwudziestosześcioosobowej, dla szesnaściorga dzieci trzeba byłoby zapewnić zajęcia z wyznania rzymskokatolickiego, dla trojga – zajęcia z religii Mojżeszowej, dla dwojga – z anglikanizmu, dla kolejnych pojedynczych dzieciaków – z kalwinizmu, buddyzmu, islamu i luteranizmu, a dla ostatniego chłopaka jakąś lekcję, powiedzmy, z graniem w gry komputerowe, to to już mi się nawet nie nie podoba, tylko mnie śmieszy. Wychodzi na to, że najmniejszy kłopot byłby z amiszami, bo oni i tak nie posyłają dzieciaków do państwowych przymusowych szkół.

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Zamiast tekstu, którego nie dałem rady napisać



Chciałem wczoraj napisać fajnego tekściora. Dla złapania wenery twórczej balsam pomorski sobie popijałem, no ale na koniec tak się jakoś porobiło, że z tekściora wyszły nici, a za to różne dziwne rzeczy dziać się zaczęły, jak na przykład z tą flaszką (drugą, bo przy pierwszej wszystko było normalnie).

Na dodatek Miłosz z Gombrowiczem, którzy w moich książkach przebywają weszli w spór, bo im się przypomniało, że Gombrowicz stwierdził kiedyś, iż Miłosz jest wielki, a jedyne, co może Miłosza zgubić to pośpiech (i zapewne rację miał Gombrowicz, a już z pewnością trudno zaprzeczyć twierdzeniu Gombrowicza i to niezależnie od tego, czy wie się, czy też nie wie się o czym Gombrowicz mówił, ale akurat mówił o czymś takim, czemu zaprzeczyć trudno, tym bardziej, że nie przedstawił Gombrowicz jakiegokolwiek dowodu, a tylko stwierdził, że Miłosz jest wielki i jedyne, co może zgubić Miłosza to pośpiech, w związku z czym byłoby czymś bezsensownym zaprzeczanie słowom Gombrowicza, a już zwłaszcza dlatego, że nie da się udowodnić, iż Miłosz nie był wielki, a jedyne, co mogło go zgubić to nie był pośpiech, przy czym należy pamiętać {niezależnie od tego, co czasami można usłyszeć w tej kwestii}, że nie ma kierownika kuli ziemskiej; nie ma nawet kierownika kuli ziemskiej w dziedzinie Miłosza).


czwartek, 13 grudnia 2007

Od czego jest wolny rynek

- od tego aby zaspokajać ludzkie tęsknoty transendentalne jest religia
- od tego aby powiedzieć debilom przed telewizorami, że odebraliśmy piłkę Portugalczykom, a konkretnie Żewłakow, jest Dariusz Szpakowski
- od tego, aby sobie zaruchać za kasę jak nie da rady inaczej, są burdele
- od tego, aby kasta rządząca mogła poszerzyć swoje wpływy i wziąć za mordę jeszcze więcej publiczności jest wojna albo Unia Europejska
- od tego, aby wyjaśniać, że podpisanie kwitu, który w zasadzie niczego nie zmienia, bo wszystko i tak jest zapisane w obowiązujących już mniejszych kwitach jest profesor Sadurski
- od tego, żeby przekonywać, że Jaruzel jest w porzo jest galopujący major
- od tego, aby pedalstwo się nie rozpanoszyło jest konserwatyzm obyczajowy
- od tego, aby świat liczył się z państwem jest władza z jajami
- od tego, aby zaspokajać ludzką potrzebę przynależności są rodzina, masoneria, koło łowieckie, klub czytaczy książek, The KOP i śpiewanie piosełki "W stepie szerokim" podczas meczyku polskich siatkarzy
- od tego, aby podtrzymywać sens istnienia Wikipedii jest Quasi
- od tego, aby obstawać za Bolkiem jest Lolek
- od tego, aby słuchać rozkazów dowódcy są żołnierze
- od tego, aby dopuścić do masakry pod Srebrenicą jest holenderski batalion ONZ
- od tego, aby robić obrzydliwą wódkę są Czesi
- od tego, aby pierdzieć przy posiłku są Niemcy
- od tego, aby służyć ludziom są ministrowie i Jezus

A od czego jest wolny rynek? Wolny rynek jest od tego i tylko od tego, aby w sposób najlepszy z możliwych, najuczciwszy i najtańszy zdobywać bogactwo.

Mój smak

Pewnie, że mogę robić, co chcę.
Pewnie, że mogę niczego nie robić.
Kieruję się moim smakiem.
Mam smak na Gombrowicza i na Poe’go.
I na Camusa.
I na Witkacego.
I na “Black Hawk Down”.
I na “8 mm”.
I na “Phone Box”.
I na Mozarta.
I na Judas Priest.
I na gadanie do rana.
Na wódkę mam smak.
Na pisanie mam smak.
Na zapach kobiety i na smak kobiety mam smak.
Na starą szkocką mam smak i na partię szkocką mam smak.
Na wiersz “Kalectwo Dawida” Heziego Lesklila:

“Kalectwo Dawida, bo nie potrafi kochać swojego ojca
właściciela kiosku, w którym sprzedaje się kurczaki z rożna
w centrum miasta
i jeszcze dwóch innych kiosków
w pobliskich miasteczkach.”

Mam smak taki, a nie inny.
Kieruję się moim smakiem.
Nie stawiam siebie w opozycji do nikogo.
Nie stawiam siebie w opozycji do Człowieka.
Nie stawiam siebie w opozycji do Boga.
Nie stawiam siebie w opozycji do Szatana.
Z Człowiekiem, Bogiem i Szatanem mogę pójść na mecz.
Nie wiem wszystkiego.
Ale mam mój smak.
Kieruję się tym smakiem.
Nikt nie może zniszczyć mojego smaku:
Człowiek nie może
Bóg nie może
Szatan nie może.
Dobrze mi z moim smakiem.
Lubię mój smak.

13 grudnia

Nie jestem dobry w te patriotyczne i rocznicowe klocki. Kiedyś cholera mnie brała gdy w takie dni czułem, jak jestem walony po głowie Kalendarzem. Ale już mnie cholera nie bierze. Coraz bardziej doceniam Kalendarz.

Łażę i czytam różne rzeczy w necie, bo już jest 13 grudnia. U Nicponia w salonie24 płacz nad utratą suwerenności i wściekłość, że dzisiaj podpisują ten kwit. Napisałem, że dzisiaj suwerenności Polska nie straci, bo po pierwsze dzisiaj traktat tylko parafują i zacznie się procedura ratyfikacyjna. Niewiele to daje, może będzie jeszcze trochę szumu w mediach, jakieś głosy o referendum, w ogóle jakakolwiek gaduła na temat tego, czego nikt nawet nie przeczytał. Nadzieja jednak mała. Po drugie, jakoś tam pewnie można policzyć ile prawa stanowi się w Polsce, a ile poza Polską, więc co to za suwerenność. Jakby liczyć w tę stronę to w dużej mierze suwerenność utraciliśmy już dawno, ciągle ją tracimy i niczego nie zmienią tu retoryczne tricki profesora Wojciecha Sadurskiego. Ale to chyba mała pociecha, że suwerenności nie utracimy dzisiaj przez to, że jakiś Tusk czy jakiś Kaczyński, czy cholera wie kto jeszcze podpisze jakiś kwit. Niemniej jednak samo to, że podpiszą ten kwit dzisiaj, trzynastego grudnia, strasznie mnie przygnębia.

Przypominam sobie ten dzień sprzed dwudziestu sześciu lat. Bałem się, bardzo, bo ja się komuny bałem. I byłem wściekły. Wściekły, kiedy moja Babcia płakała gdy usłyszała jak w telewizorze podało i jak tłumaczyłem Jej, że to nie wojna, tylko stan wojenny, a właściwie stan wyjątkowy, tylko nazywa się wojenny. I byłem bezsilny.

Dwa tygodnie temu w Katowicach grali szachowy VI Memoriał Dziewięciu z Wujka. Grali w ZDK Kopalni Wujek. Pojechałem zobaczyć, bo fajne zawody, nawet Kamil Mitoń zagrał, a chłopak na luzaku siedzi w pierwszej setce rankingów na świecie. No i sobie popatrzyłem trochę na tę kopalnię, na to miejsce… Pierwszy raz tam byłem.

Smutno. Nie mogę czytać książki nawet, a to jest absolutna masakra, bo ja czytać książkę mogę prawie zawsze. W szachy se pogram w necie, no bo co.

piątek, 7 grudnia 2007

Do Bartka (ex-DB)

W nawiązaniu do tego komentarza w gadule pod tym tekstem.

***

Najpierw o tych Twoich przesłankach i wnioskach. Chyba to jakaś herezja jest, co piszę, ale być może jest tak, że my się za bardzo przejmujemy tym, że coś dobre, a coś złe. Nie chodzi mi o to, żeby się zabijać, żeby kłamać itd., ale być może za bardzo chcemy poubierać różne rzeczy w nazwy. Wiem, że inaczej nie umiemy, ale być może ta konieczność ubierania różnych rzeczy w nazwy ogranicza nas. Oczywiście nazwy są konieczne, ale z drugiej strony... chodzi mi o to, że jak już nadamy czemuś nazwę to trochę uważamy, że już załatwiliśmy sprawę.

Poza tym jeszcze to jest krzywe, że zawsze zaczynamy od tego, iż Bóg jest doskonały, dobry, wszechmocny itd. No pewnie jest, bo jak inaczej, ale mnie się to nie podoba, to nazywanie tego, jaki jest Bóg. Skąd wiemy jaki jest Bóg? Przecież możemy Boga ponazywać tylko tak, jak umiemy, i możemy Go ponazywać tylko nazwami, które znamy, które stworzyliśmy, które rozumiemy. I teraz - cała ta zabawa może nie mieć niczego wspólnego z tym, jaki jest Bóg. Zresztą, mnie w ogóle swędzi zastanawianie się nad tym, jaki jest Bóg. Ja nawet nie wiem, czy nie jestem przypadkiem jakąś postacią w grze komputerowej jakichś kumatych stworków, więc jak mam się zastanawiać nad tym, jaki jest Bóg? Oczywiście szczerze myślę, że nie jestem jakąś postacią z gry, ale co zmienia to, co ja myślę?

W "Twierdzy" Antoine de Saint-Exupéry'ego jest taki kawałek, jak gościu ma fest Weltschmerz i tak się mocuje z sobą i gada do Boga i powiada: - O, tam na gałęzi siedzi kruk. Jak Ty Boże jesteś to mi daj znak, że jesteś i niech ten kruk odleci.

A kruk dalej se siedział na gałęzi i ten gościu pokapował w końcu, że to jest ok, bo na cholerę mu taki Bóg co to daje znak jak gościu chce, żeby Bóg dawał znak. I napisał Exupery jakoś tędy, że modlitwa tylko wtedy ma sens kiedy nie ma na nią odpowiedzi.

Bardzo lubię ten kawałek, bo wydaje mi się, że dopiero ten, kto pokapuje, iż modlitwa tylko wtedy ma sens kiedy nie ma na nią odpowiedzi, zaczyna grać w prawdziwej lidze. Nie mówię, że zaraz osiągnie mistrzostwo, mówię, że zaczyna grać w prawdziwej lidze.

Dobrze napisałeś, że ten mój tekścik wygląda po pascalowsku. Ale, o ile się nie mylę (czasami mam tak, że gadam o sobie jak o kimś drugim :-) to mnie chodzi o coś jeszcze trochę innego niż to, że lepiej jest żyć tak, jakby Bóg był - lepiej dla osobnego człowieka i dla całych społeczeństw też. Zapewne lepiej, bo w dużej skali (i chyba w małej również) idea Boga to pewnie coś lepszego i mocniejszego niż idea praw gejów, feminizm czy euroland, ale powiadam - o co innego mi idzie.

Gdzieś tu w salonie24 przeczytałem, że ma być jakaś konferencja czy dyskusja i ktoś napisał, że ciekawe co by było, gdyby tak na tej konferencji pojawił się Bóg. A ja pomyślałem sobie, że jakby tak Bóg przyszedł na ziemię, między ludzi, powiedziałby że jest Bogiem i na dowód tego (bo jaki miałby dać inny dowód?) przed zgromadzoną publicznością i przed kamerami pokazałby parę sztuczek - ot, powiedziałby co kto myśli, w sekundę zlikwidowałby podatek dochodowy i system PESEL, zamieniłby czeską wódkę w dobrą wódkę, sprawił, że Monika Olejnik rozmawiałaby językami nie tylko ludzi ale i aniołów, pojawił jakiś wielki ogień itd. - to pierwszymi, którzy uwierzyliby Bogu że jest on Bogiem byliby nie księża, nie Tomasz Terlikowski i nie Rydzykowe babki, tylko cholerni iluzjoniści. Bo to są fachowcy od tego, jak robić sztuki i dobrze wiedzą co zrobić można, a czego nie można.

Pewnie kiedyś napiszę o tym więcej, bo jak już wymyśliłem o tych iluzjonistach to mi się bardzo spodobało.

Teraz szachy. Bo w kółko i krzyżyk znam rybkę. Wiem, że niezależnie od tego gdzie mój przeciwnik postawi pierwsze kółko to muszę przerwać mu jedną linię, obojętnie którą i nie przejmować się tym, że facet zaraz dostawi drugie kółko w linii bo zaraz i tę linię mu przerwę i on nigdy nie zdąży ustawić trzech znaczków w przepisowym ciągu. W szachy takiej rybki nie znam ale ciekaw jestem, czy chciałbym ją znać. Bo jakbym wiedział o co chodzi w szachach, jakbym wiedział jak trzeba grać nie zawracając sobie dupy wkuwaniem debiutów i końcówek oraz liczeniem wariantów to co by było? No zrobiłbym majstra świata, skasował parę baniek dolców i to byłoby fajne. Najprawdopodobniej to co robiłbym można by w dalszym ciągu nazywać grą w szachy, aczkolwiek dla mnie nie byłaby to już gra. I czy chciałbym poznać rybkę szachów? Nie wiem. Parę milionów dolców to dobra rzecz, ale zdobyłbym je czyniąc coś, co dla mnie nie byłoby już grą w szachy.

Jeśli idzie o Pana Boga to podparłem się tym stwierdzeniem, że On nie jest odpowiedzią na potrzebę. Idzie mi o to, że nawet jak koniecznie trzeba by Boga wymyślić to w żadnym razie nie jako Kogoś czy coś, co jest człowiekowi potrzebne. Mnie się wydaje, że rzetelnie jest, tak to ujmę krzywo że aż mnie zęby bolą, kiedy Bóg człowiekowi w pewnym sensie nie jest potrzebny. Mam na myśli to, że Bóg nie powinien być człowiekowi potrzebny do tego, aby człowiek powiesił się na Bogu. Rzecz jasna nie mam nic przeciwko temu, kiedy ludzie wierzą w Boga, ufają Bogu itd., kiedy w jakiś sposób na nim się wieszają, ale najlepiej jest kiedy człowiek na Bogu się nie wiesza.

To jest w cholerę pisania o tym i może nie za bardzo dobrze, że tak tu ten szkic bryku wieszam, ale może i dobrze. W każdym razie bardzo spodobało mi się to, co Jacek Filek napisał, a mianowicie, że moralności jest wiele, natomiast etyka jest jedna. To zdanie rymuje mi się z tym, o czym tu napisałem.

niedziela, 2 grudnia 2007

Logika z innej bajki

hrPonimirski, SmootnyClown i Qatryk założyli bloga i powiesili tabelkę antyinterwencjonistyczną, za pomocą której mają nadzieję pokazać, że wszelki interwencjonizm skutkuje tym, że biedni są jeszcze biedniejsi, a bogacze stają się bogatsi. Już za tę swoją tabelkę parę jobów zebrali, ale to nic. Zobaczymy, jak będą wymiatać na tym swoim wspólnym blogu.

Z kolei u smootnegoclowna (cholera, raz te chłopaki piszą swoje nicki z małej litery, a innym razem z wielkiej) pod tekstem o płacy minimalnej autor zebrał już tych jobów więcej. Mocno na smootnegoclowna napada Y.Grek, który na swoim blogu sam o sobie napisał, że jest z innej bajki. Nie wiadomo wprawdzie z bajki innej niż co jest Y.Grek, ale to nie ma aż tak dużego znaczenia, żebyśmy tutaj tę kwestię roztrząsali. Y.Grek jest kawał gościa. Na przykład napisał smootnemuclownowi:

"A libertarianizm Panu minie z wiekiem - i to szybko, skoro dzieci w drodze ;-)"

Prorok.

Pisze też tak Y.Grek:

"tłumaczę Panu, że doprowadzenie płacy minimalnej do połowy płacy średniej jest teoretycznie możliwe. To jest logika i nie ma nic wspólnego z etyką."

No dobra, mniejsza o to, czy doprowadzenie płacy minimalnej... itd. jest teoretycznie możliwe. Ciekawsze jest chyba, czy możliwe jest praktycznie, ale i o to mniejsza. Mnie uderzyło, że "to jest logika". Nie wiem wprawdzie, co "jest logika", ale OK, przecież wszystkiego wiedzieć nie muszę i nie mogę. Ważne, że logika.

I jeszcze w ten sposób nawrzucał Y.Grek smootnemuclownowi:

"Przykra sprawa, ale skompromitował się Pan swoją 'logiką' i 'matematyką'."

Wreszcie Y.Grek daje czadu po całości:

"Układ pomiędzy pracodawcą a pracobiorcą na temat wysokości wynagrodzenia jest rodzajem kompromisu i wynikiem pewnych negocjacji. Gdybyśmy postawili
pracodawcę i pracobiorcę naprzeciw siebie, to oczywiście pracodawca jest w znacznie lepszej sytuacji, bo z racji choćby swych większych zasobów finansowych dysponuje znacznie większą 'siłą' w negocjacjach. Pracobiorcy byliby idiotami, gdyby nie
próbowali wykorzystywać swoich atutów. A mają właściwie jeden
atut: jest ich więcej."

Jasny gwint. Mnie się jednak wydaje, że więcej jest pracodawców niż pracobiorców i że raczej pracobiorcy dysponują większymi środkami finansowymi. Bo myślę sobie tak. Jak jakiś krwiopijca, dajmy na to, Eugeniusz, ma już tę swoją cholerną gazetę, to on powiada do pismaka, niech będzie, Waldka: - Ty, Waldek, weź no napisz mi felieton na 3600 znaków.

Trochę się pokłócą o to, ile Waldek ma za felieton zarobić i Waldek bierze się do roboty, a mówiąc ładniej - do pracy. Obcyndala się, obcyndala, z innymi pismakami w knajpie plotkuje, ale w końcu przeczyta coś ciekawego w necie, pomysł przerobi po swojemu i felieton napisze. A zatem Waldek popracował, popracował, aż wykonał robotę, mówiąc ładniej - pracę. On tę swoją pracę bierze i zanosi Eugeniuszowi albo posyła ją mailem. Eugeniusz pracę Waldka odbiera i Waldkowi płaci, albo oznajmia mu, że firma ma trudności i teraz wypłaty nie będzie, natomiast później będzie. W każdym razie załóżmy, że Waldkowi płaci.

Mnie się zatem wydaje, że takich pracobiorców jak ten Eugeniusz jest o wiele mniej niż tych pracodawców, jak Waldek. Od razu jednak zastrzegam, że nie dysponuję wiarygodnymi badaniami potwierdzającymi moją tezę. Co więcej, nie dysponuję żadnymi badaniami na ten temat.

W swoim komentarzu Y.Grek poruszył inny ciekawy temat. Chodzi mi o to, że pracobiorca (którego Y.Grek nazywa pracodawcą) "jest w znacznie lepszej sytuacji, bo z racji choćby swych większych zasobów finansowych dysponuje znacznie większą 'siłą' w negocjacjach". Nie mam pojęcia, czy Y.Grek pisząc to, co napisał, miał na myśli to, co na myśl przyszło mnie kiedy tekst Y.Greka przeczytałem, ale to nie jest istotne. Istotne jest to, że często w sporach o płace, o relacje między pracodawcami i pracobiorcami itd. podnoszony jest ten argument, że przedsiębiorcy mają wszystkiego w cholerę (kasy, fabryk, aut, fajnych dup itd.), a pracownicy tego wszystkiego w cholerę nie mają. Na tym argumencie mnóstwo ludzi buduje rozmaite teorie, które byłyby śmieszne, gdyby nie skutkowały tym syfem, którym skutkują. Po prostu, ludzie powiadają np. tak: - Państwo ma podwyższyć płace minimalne bo nie może być tak, żeby pracownicy zarabiali tak mało, jak zarabiają teraz.

I już. Problem rozwiązany. Wystarczy, że państwo podwyższy płace minimalne. Tylko co to znaczy, że państwo podwyższy płace? Państwo będzie wypłacać te płace, które podwyższyło czy jak? Kto w końcu te płace wypłaca? A ci, którzy je rzeczywiście wypłacają to to, co mają, mają skąd? I co by było, gdyby tak wszyscy pracobiorcy (przez Y.Greka zwani pracodwacami) powiedzieli: - A kij państwu w oko. My kasę mamy, możemy sobie odpuścić cały ten zapieprz. Idziemy na zasiłek.

Ciekawe, co by się stało gdyby pracobiorcy olali swoje powołanie i zaprzestali procederu uciskania pracodawców. Co zrobiłoby państwo?

Ale to już temat na osobną gadułę.

sobota, 1 grudnia 2007

Zdumienie lewej strony

Lewa strona publiczności wścieka się, że Tusk nie chce, aby Polska podpisała Kartę Praw Podstawowych. Sierakowski pojechał po Tusku i po całej PO, pisząc m.in.:

"Przypomnijmy, 4 października 2007 Jarosław Kaczyński ogłosił, że Polacy nie będą podlegać ochronie zagwarantowanej w Karcie Praw jak obywatele pozostałych krajów członkowskich UE (z wyjątkiem Wielkiej Brytanii). (...)

Wśród członków i sympatyków Platformy aż zawrzało. Prof. Władysław Bartoszewski uznał decyzję rządu PiS za 'wyraz ignorancji i nieznajomości prawa europejskiego'. Czy jako doradca i autorytet dla Tuska oraz sekretarz stanu od zadań trudnych i bardzo trudnych zmienił zdanie? Czy może Tusk wyżej ceni autorytet Kaczyńskiego? Co dziś powie nam eurodeputowany Jacek Protasiewicz z PO, który tak zręcznie wówczas argumentował, że Malta, która religię katolicką ma zapisaną w konstytucji, nie wniosła żadnych zastrzeżeń do podpisania Karty. Inny poseł PO, a obecnie członek rządu Bogdan Klich wyrzucał Kaczyńskiemu, że jego rząd swoim stanowiskiem wobec Karty nie dochowuje zobowiązań wobec związków zawodowych i dziedzictwa 'Solidarności' (także obszerny wątek expose Tuska).

Gdy 24 października głos zabrała minister Fotyga, stwierdzając, iż Karta stanowi zagrożenie dla mieszkańców Ziem Odzyskanych ze względu na roszczenia co do mienia poniemieckiego, natychmiast zareagował na to jeden z liderów Platformy, obecny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Wypowiedź Fotygi nazwał 'śmiechem' i 'dyrdymałami' i potwierdził, że PO chce, aby Karta obowiązywała także w Polsce. Stwierdził, że 'nie ma żadnego powodu, dla którego obywatele polscy mieliby mieć mniejsze prawa niż mieszkańcy innych państw Wspólnoty'.

Zdecydowane poparcie dla przyjęcia przez Polskę Karty Praw wyraził też sam Tusk. Podczas debaty wyborczej z Jarosławem Kaczyńskim mogliśmy usłyszeć, gdy zarzucał mu: 'Pan nie wie, o co chodzi w Karcie. Ona wcale nie narzuci nam eutanazji'."

Ja nie tyle się dziwię, ile uśmiecham się, kiedy goście z lewej strony wyrażają rozczarowanie tym, że Tusk kupę ludzi zrobił w jajo w kwestii tej karty. No bo co myśleli - że nie zrobi w jajo? I nie napadam Sierakowskiego, zupełnie nie, natomiast cytuję go, bo uznałem, że te wypowiedzi są ważniejsze niż np. pitolenia naszych salonowych lewaków.

Tutaj Sierakowski powiada (od 13 min. 35 sek. nagrania):

"Szkoda, że karta nie jest tak zobowiązująca żeby unowocześnić polskie prawo w kwestiach obyczajowych, czyli, nie wiem, prawa do aborcji, związków partnerskich itd."

I tu jest pies pogrzebany. Lewa strona publiczności dziwnym trafem olała przedwyborcze zapowiedzi PO na temat większej liberalizacji sfery gospodarki. A przecież większa liberalizacja wiąże się ze zmniejszaniem socjalu. Widocznie jednak goście z lewej strony uznali, że Tusk i cała PO tylko tak ględzą i nie trzeba się ich słowami przejmować. Co innego zapowiedzi liberalizacji w sferze obyczajowej, i mam na myśli przede wszystkim zapowiedź podpisania przez Polskę KPP - o, w tym przypadku lewa strona brała słowa Tuska jak najbardziej poważnie.

Podział pracy jest następujący - prawica zajmuje się duperelami takimi jak roztrząsanie kwestii następujących:

- czy to Sikorskiemu odbiło, że nie poszedł na umówione spotkanie z prezydentem, czy może jednak to nie jest tak, że jak się człowiek umówi to powinien na spotkanie przyjść
- czy rzeczywiście na ważne stanowiska wracają ludzie po ruskich szkoleniach, a jeśli tak, to czy to ma jakiekolwiek znaczenie
- czy Pawlak zwariował dając taką a nie inną wypowiedź do ruskiej gazety czy też tu o coś groźniejszego chodzi niż zdrowie Pawlaka
- czy Polska nie uzależni się zbytnio od Ruskich w sferze energetyki i w ogóle czy nie za bardzo nadstawiamy Ruskim dupala

Lewica takimi głupotami się nie zajmuje, natomiast wielce jest rozczarowana Tuskiem, albowiem robiła sobie nadzieje na to, że do Wielkiej Nocy w Polsce skrobanki będzie mógł robić sobie kto chce i kiedy chce, że zamiast procesji rezurekcyjnych ulicami będą paradować geje, że masa homoseksualistów pożeni się (wyjdzie za mąż?) z innymi homoseksualistami, że ze sfery publicznej znikną krzyże (luknijcie tutaj, jak to Dunin pisze: "Z miejsc publicznych powinny zniknąć krzyże, religia z publicznych przedszkoli i szkół" - zwracam uwagę na fakt, że Dunin nie pisze o sferze państwowej tylko publicznej), że nigdy już do polityki nie powróci język nienawiści i że w końcu przestaną się z nas nalewać na Jamajce.

A co z tymi wszystkimi wielkimi problemami, takimi jak nierówności społeczne, wykluczenia obejmujące duże grupy i w ogóle bieda? Cóż, strona www.pajacyk.pl chyba ciągle działa, klechy też coś zbierają poprzez Caritas, no to jest OK.

Zaiste, wielce jest zdumiona lewa strona publiczności tym, że ją zrobił w jajo premier Tusk.

Dobra, to pisałem ja, prawacki oszołom, w swoim postrzeganiu świata zupełnie oderwany od rzeczywistości.