statsy

czwartek, 31 stycznia 2008

Moore, różnorodność i pożyteczni idioci

Georg Edward Moore jest współzałożycielem filozofii analitycznej, na polu której ma niezłe osiągi. Moore nieźle wymiatał również w etyce, a ukoronowaniem jego działalności w tej dziedzinie są Principia Ethica. Wsławił się też tym, że stwierdził, iż dobry jest dobry i że to cała definicja pojęcia dobry.

Kiedy indziej znowu zadał szyku w ten sposób, że jako dowód istnienia świata ukazał swoją rękę twierdząc, że ta ręka jest najlepszym dowodem, bo Moore rękę może unieść, może nią ruszać i może ją uszczypnąć. Ojciec Bocheński pisze, że po tym, jak Moore zaprezentował swój dowód, wielce uczeni i oświeceni mędrcy zgodnie zakrzyknęli: – Wulgarny! Wulgarny!

Na to Moore: – Może i wulgarny, ale ja tak definiuję istnienie. A wy?

A oni nie mieli odpowiedzi.

*

Mniejsza o to, jakie powody skłoniły go do wyrażenia takiej opinii, w każdym razie inny filozof, Bryan Magee, pisze o Moore’rze (jak to się prawidłowo deklinuje??) tak:

Cieszył się niezwykłą prostotą serca, naiwnością i brakiem samoświadomości – każdy, kto go znał, zdaje się z tym zgadzać – a wynikiem tego jest występujące w jego dziele samoobnażanie się aż do nagości. Przypomina on bystre dziecko, które nie wie jeszcze niczego o świecie i zupełnie nie rozumie, że mogą być inne punkty widzenia niż jego własny, a przepytuje dorosłych z niepokojącą inteligencją, lecz bez samoświadomości, nigdy nie myśląc o tym, by zastosować taką samą dociekliwość do zbadania własnych założeń. Powiedziałem kiedyś coś takiego Russellowi, który oczywiście znał blisko Moore’a, a odpowiedź Russella brzmiała: “Całe podejście Moore’a do filozofii opierało się na niezachwianym przekonaniu, że wszystko, co mu powiedziano, zanim skończył sześć lat, musi być prawdziwe”.

Do Moore’a jeszcze wrócę.

*

Ludzie się spierają. O różne rzeczy. Jeden gra w szachy gambit Smith-Morra, bo nie chce żeby przeciwnik ustawił mu dragona, inny Smith-Morra białymi nie zacznie nigdy, natomiast chętnie zagra to czarnymi (jak ja). Jedni, idąc za Gombrowiczem utrzymują, że albo pisać jak Poe, albo nie pisać w ogóle, a drudzy zaczytują się Gretkowską. I to jest dobre. Bo różnorodność jest dobra.

*

Jest jednak dziedzina, w której różnorodność poglądów bardzo mnie niepokoi. Chodzi mi o poglądy ludzi na temat tego, w jaki sposób powinno funkcjonować społeczeństwo. Lewak ma poglądy takie, a prawak owakie. Ale to nie jest tak, jak w szachach albo w literaturze. Bo lewak mówi do mnie: – Mam świetny pomysł. Ale żeby go zrealizować muszę zabrać Ci twoją kasę.

Nie wierzę w dobre pomysły, których realizacja wymaga tego, aby ktoś zabrał mi moją kasę. I myślę, że ci, którzy chcą zabrać mi kasę dzielą się na dwie grupy. Jedną grupę tworzą ci, którzy doskonale wiedzą o co biega i najzwyczajniej w świecie chcą zrobić świetny deal. Są to ludzie, o których tak pisał Magee relacjonując poglądy Moore’a:

Kiedy więc przychodzą filozofowie i mówią, że czas i przestrzeń to formy ludzkiej zmysłowości; że my sami dokonujemy nieświadomie w aktach percepcji syntezy treści postrzeżeń w przedmioty materialne; że w gruncie rzeczy nie możemy wiedzieć na pewno, iż istnieją umysły inne niż nasze – kiedy tak mówią, to jest to górnolotna blaga. Ludzie mówiący tego rodzaju rzeczy sami w rzeczywistości, w swym prawdziwym życiu, nie wierzą w nie. Filozof mówiący, że czas to złudzenie, niczego nie wie z większą pewnością niż to, że zjadł dziś rano śniadanie, a przedtem wstał z łóżka, potem zaś wyszedł z domu, a przeczenie temu byłoby wypowiadaniem zdań fałszywych. Filozof, który mówi, że nie możemy być pewni istnienia świata zewnętrznego, nie uznaje faktycznie istnienia swego domu czy samochodu za coś wątpliwego. Filozof, który mówi, że nie możemy być pewni istnienia innych umysłów, nie ma żadnych wątpliwości co do niezależnego istnienia swojej żony. Krótko mówiąc, filozofowie głoszą wszelkiego rodzaju rzeczy, o których sami wiedzą, że są nieprawdziwe.

Druga grupa to pożyteczni idioci. Ci, którzy dali się nabrać cwaniakom z pierwszej grupy. Ci , którym zawaliłby się świat, gdyby się dowiedzieli, że jakiś renomowany wyznawca solipsyzmu zostawił testament, po to, aby go przeczytali i zrealizowali inni ludzie, czyli inne realnie istniejące byty.

piątek, 25 stycznia 2008

Katolicy

Wiadomo, że chrześcijanie, a osobliwie katolicy, są przede wszystkim głupi. Są głupi, bo wierzą w nieistniejące takie x, że x jest Bogiem. Ponadto katolicy są hipokrytami. Z jednej strony bowiem chcą zakazu skrobanek, a z drugiej strony swoje urodzone już dzieci zabijają i wrzucają do śmietników albo kiszą w beczkach. Są katolicy nienowocześni, niepostnowocześni i nietolerancyjni. Idą w tym za takimi pseudoautorytetami jak profesor Legutko, który do tego stopnia jest nienowoczesny, niepostnowoczesny i nietolerancyjny, że aż książkę napisał o tym, iż tolerancja to jest wartość taka sobie, wcale nie najpierwsza. Katolicy niby to czasami mówią, że lubią demokrację ale jak przyjdzie co do czego to obstają za hierarchią, która polega na tym, że ten co jest wyżej trzyma za mordę tego, który jest niżej (z czymś podobnym mamy do czynienia w wojsku, ale wojsko na szczęście szybko się demokratyzuje, czego dobitnym przykładem jest godna podziwu postawa oddziału holenderskich żołnierzy pod Srebrenicą w roku 1995).

*

Wojciech Sadurski, profesor Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji napisał tekst na temat Orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu z 22 stycznia, w sprawie „E.B. przeciwko Francji”. Pod tekstem tadeusz powiesił ten oto komentarz:

Dziwka ma dzieci, żyje z zapijaczonym kokubentem, często takie towarzystwo pokazują w TV. I to jest po katolicku. A dwie kobiety tzw. lisbijki nie pijące, nie łajdaczące się po knajpach nie mogą adoptować dziecka bo wg. religii czyli mitów nie mogą tworzyć rodziny. Absurd narzucany ludziom przez wierzących czyli ludzi z uszkodzonym mózgiem.

Komentarz ten Lucf skomentował tak:

-to nie jest po katolicku.

*

W filmie Źródło wszelkiego zła? emitowanym w lipcu ubiegłego roku przez telewizję Planete Richard Dawkins stwierdził, że powiedziane jest, iż Adam, jako pierwszy człowiek, niby dopuścił się grzechu pierworodnego, a przecież nauka dowiodła (sic!), że nie było jakiegoś pierwszego człowieka (w tym sensie, że istniał tylko ten człowiek i poza nim nikt z ludzi). Dawkins utrzymuje, że ów fakt (iż nie było pierwszego, jedynego człowieka) świadczy o tym, że pierwszy człowiek nie mógł popełnić grzechu pierworodnego (natomiast chyba nie ma pewności co do tego, czy nauka, poza Dawkinsem, już udowodniła, że pierwszy człowiek nie popełnił grzechu pierworodnego i czy w ogóle ktokolwiek popełnił grzech pierworodny). Według Dawkinsa to, że pierwszy człowiek nie popełnił grzechu pierworodnego, podważa teologię św. Pawła.

*

Głównym przesłaniem teologii św. Pawła jest teza, że największą wartością jest miłość, jest ona nawet doskonałym wypełnieniem Prawa. A obowiązek w wypełnianiu Prawa nie może wynikać z postawy sługi czy niewolnika – obowiązek w wypełnianiu Prawa ma być znakiem miłości.

Św. Paweł budował swoją teologię dawno temu, nie wiedząc o tym, że jego dzieło zostanie obalone przez Richarda Dawkinsa.

*

Nauka nie wypowiedziała się dotąd na temat tego, jakie stanowisko zająłby św. Paweł w kwestii Międzynarodowej Kart Praw Człowieka, Karty Praw Podstawowych czy Protokołu z Kioto. Wiadomo natomiast, że wysmażył tekst, przez Bocheńskiego uważany za jeden z największych dokumentów naszej cywilizacji. Tekstem tym jest List do Filemona.

W Liście chodzi o to, że Filemon, taki jeden bogaty gościu, nawrócił się na wiarę w nieistniejące takie x, że x jest Bogiem, za przyczyną św. Pawła. Ten Filemon miał niewolnika imieniem Onezym. No i Onezym spylił Filemonowi i uciekł do Pawła. Jakby Paweł zatrzymał przy sobie Onezyma, to OK, ale apostoł kombinował w inną stronę, co dla Onezyma było groźne, bowiem w tamtych czasach niewolnika karano za ucieczkę wypaleniem mu na czole znamienia F (od łacińskiego fugitivus – zbiegły niewolnik, zbieg) oraz nałożeniem na szyję metalowej obręczy, którą musiał nosić do końca życia.

Paweł Onezyma nie zatrzymał, tylko odesłał go do Filemona wraz z listem, w którym pisze:

A przeto, choć z całą swobodą mogę w Chrystusie nakładać na ciebie obowiązek, to jednak raczej proszę w imię miłości, skoro już jestem taki. Jako stary Paweł, a teraz jeszcze więzień Chrystusa Jezusa – proszę cię za moim dzieckiem – za tym, którego zrodziłem w kajdanach, za Onezymem. Niegdyś dla ciebie nieużyteczny, teraz właśnie i dla ciebie, i dla mnie stał się on bardzo użyteczny. Jego ci odsyłam; ty zaś jego, to jest serce moje, przyjmij do domu! Zamierzałem go trzymać przy sobie, aby zamiast ciebie oddawał mi usługi w kajdanach [noszonych dla] Ewangelii. Jednakże postanowiłem nie uczynić niczego bez twojej zgody, aby dobry twój czyn był nie jakby z musu, ale z dobrej woli. Może bowiem po to oddalił się od ciebie na krótki czas, abyś go odebrał na zawsze, już nie jako niewolnika, lecz więcej niż niewolnika, jako brata umiłowanego. [Takim jest on] zwłaszcza dla mnie, ileż więcej dla ciebie zarówno w doczesności, jak w Panu. Jeśli więc się poczuwasz do łączności ze mną, przyjmij go jak mnie! Jeśli zaś wyrządził ci jaką szkodę lub winien cokolwiek, policz to na mój rachunek! Ja, Paweł, piszę to moją ręką, ja uiszczę odszkodowanie – by już nie mówić o tym, że ty w większym stopniu winien mi jesteś samego siebie. Tak, bracie, niech ja przez ciebie doznam radości w Panu: pokrzep moje serce w Chrystusie!

(Fil 8-20)

środa, 23 stycznia 2008

Eksperyment

Pełno jest w necie tekstów nawiązujących do orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, w myśl którego to orzeczenia jakiejś lesbijce we Francji przyznano prawo do adopcji dziecka. Terlikowski, Czabański i inni napisali niezbyt dobre (słabo uargumentowane) teksty, twierdząc, że to orzeczenie jest skandalicznie czy kuriozalne. Na Terlikowskiego, Czabańskiego i innych napadli ci, którym orzeczenie się podoba. No i wszyscy się kłócą, jak zwykle w takich sprawach.

Problem z prawem homoseksualistów do adoptowania dzieci jest trudny, mocno pokręcony. W gadułach przeciwnicy owego prawa podnoszą zwykle argumenty takie, że wśród homoseksualistów jest więcej pedofilów niż wśród heteroseksualistów, że to nienaturalne, aby dwóch mężczyzn czy dwie kobiety wychowywali dzieci, że dziecko wychowywane przez homoseksualistów może nabyć złych nawyków. Ci, którym podoba się prawo homoseksualistów do adoptowania dzieci twierdzą, że badania nie potwierdzają, iż jakakolwiek krzywda dzieje się dziecku z tego powodu, że jego przybranymi rodzicami są homoseksualiści.

W swoim wywodzie pomijam wątek wszelkich praw człowieka, bo prawa człowieka to jest coraz większa kpina. Ortega y Gasset już w 1930 roku pisał w Buncie mas, że jeśli pozostawimy na boku – jak to czyniliśmy w trakcie całego eseju – wszystkie grupy, które są przeżytkami przeszłości – chrześcijan, „idealistów”, liberałów dawnej daty itp. – to wśród tych, którzy reprezentują dzisiejsze czasy, nie znajdzie się ani jeden człowiek, którego postawa wobec życia nie sprowadzałaby się do przekonania o tym, że posiada wszystkie prawa i żadnych obowiązków. Zresztą, przeczytajcie Art.32. Konstytucji:

Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.

Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.


Przeczytaliście? No, to teraz w świetle tego, że wszyscy są wobec prawa równi i że nikt nie może być dyskryminowany z jakiejkolwiek przyczyny, popatrzcie na progresywny podatek dochodowy, którego istotą jest to, iż im więcej ktoś zarabia tym więcej musi oddać państwu. Jakby komuś ten jeden przykład nie wystarczył to niech da znać, postaram się kiedyś wypisać takich exemplów kilka setek, ale to już za godziwą zapłatą.

Myślę, że centralnym przedmiotem sporu jest ocena homoseksualizmu jako takiego i skutków, które homoseksualizm może sprawić. Przeciwnicy prawa homoseksualistów do adoptowania dzieci muszą konsekwentnie twierdzić, że homoseksualizm jest czymś złym. Nie mogą mówić, że co prawda homoseksualizm jest dobry, ale wychowywanie dziecka przez homoseksualistów jest złe. Aczkolwiek być może da się obronić teza, że homoseksualizm można tolerować, byle nie robić z niego kwestii publicznej. Zwolennicy prawa homoseksualistów do adopcji muszą utrzymywać, że homoseksualizm niczym złym nie jest,w związku z czym niczym złym nie jest wychowywanie dziecka przez homoseksualistów.

Charakterystyczną cechą prowadzonych waśni jest to, że obie strony uważają, iż to na stronie przeciwnej spoczywa ciężar dowodu w tej kwestii. Ci, którzy są przeciwko prawu homoseksualistów do adoptowania dzieci powiadają:
- Ludzie, dajcie spokój, nie wiadomo co z tego wszystkiego może wyniknąć, więc nie eksperymentujmy na dzieciach.

Ich przeciwnicy mówią:
- To wy dajcie spokój, nie ma żadnych dowodów na to, że w wychowywaniu dzieci przez homoseksualistów jest coś złego.

W książce Między Logiką a wiarą Bocheński mówi (bo to jest zapis rozmów, które z Bocheńskim przeprowadził Jan Parys), że jak jeden chłopak chce żeby jego kumpel poderżnął gardło swojej matce i zabrał jej 10 franków żeby mieli za co pić, to ten drugi odpowiada, iż tego zrobić nie może, a na pytanie dlaczego nie może, dobrej odpowiedzi nie ma. Po prostu, tak już jest, że nie należy matce podrzynać gardła. Parys chciał wiedzieć, co znaczy nie należy, na co Bocheński mówi: – To jest dla normalnego człowieka tak oczywiste jak to, że ja tu siedzę.

Nie tylko nie należy podrzynać gardła matce ale też nie należy naśmiewać się z Bocheńskiego, że on żaden moralista ani etyk i na dodatek głupiej odpowiedzi udzielił. George E. Moore, którego trzeba uważać za współtwórcę filozofii analitycznej i który napisał Principia Ethica, w tym właśnie dziele tak oto opisał co oznacza słowo dobry:

Może się wydać, iż moja odpowiedź na pytanie, co to jest „dobry”, zawodzi oczekiwanie. Na pytanie to odpowiadam mianowicie, iż dobry jest dobry i że to jest cała odpowiedź. Na pytanie zaś, jak zdefiniować pojęcie „dobry”, odpowiadam, że pojęcia tego zdefiniować nie można; oto wszystko, co w tej sprawie mam do powiedzenia.

No i jeszcze w tym swoim słynnym opisie błędu naturalistycznego dodał, że ze zdefiniowaniem dobrego jest taki sam kłopot jak ze zdefiniowaniem żółtego. Uważam, że również z Moore’a nie należy się naśmiewać.

Myślę, że każdy człowiek ciągle odpowiada sobie na pytanie, co jest dobre, a co złe i że czyni to przez całe swoje świadome życie. I że nikt nie pragnie i nie wybiera tego, co uważa za złe. W kwestii prawa homoseksualistów do adoptowania dzieci również stawiamy pytania o dobro i zło. Pytamy, czy adopcja dzieci przez homoseksualistów jest dobra. Czy jest dobra dla dzieci i dla tych, którzy dzieci chcą adoptować. Czy bardziej chodzi o dobro dziecka czy o dobro chcących dziecko adoptować i czy to pytanie jest zasadne. Czy to źle, że dzieci adoptowane przez homoseksualistów będą wychowywane przez opiekunów (rodziców), którzy nie mogą zrodzić dzieci ze swojego miłosnego związku, czy też okoliczność ta nie ma żadnego znaczenia. Jakie efekty przyniesie to, że homoseksualiści pozostający w związku nie mogą spłodzić dzieci (żeby męska para homoseksualna miała dziecko musi je adoptować, kobiety homoseksualistki muszą dziecko adoptować, albo jedna z nich musi poddać się zapłodnieniu in vitro korzystając z nasienia mężczyzny spoza związku, lub wreszcie jedna z nich musi przeżyć akt seksualny z mężczyzną spoza związku). Czy to źle, że dzieci wychowywane przez homoseksualistów mogą (bo chyba tego nie jesteśmy pewni) nabyć homoseksualne zachowania czy preferencje (czy jak to się poprawnie nazywa), czy też jest to obojętne, a może dobre. Myślę, że trzeba też stawiać pytania o to, czy adoptowanie dzieci przez homoseksualistów jest dobre, złe a może obojętne dla społeczeństwa (ja się na tych kwestiach społecznych za bardzo nie wyznaję, ale mam smykałkę do demagogii – czy społeczeństwo składające się z samych homoseksualistów dałoby radę? – a jak nie z samych, to społeczeństwo najwyżej w jakiej części homoseksualne dałoby radę?).

Parys pyta Bocheńskiego o to, jak odróżnić wartości zasadnicze od niezasadniczych, na co Bocheński odpowiada, że na ogół zależy to od ich powszechności, bo tam, gdzie różnica poglądów jest bardzo duża wartości uniwersalnych nie ma. Na to Parys:
– To jest właściwie społeczne kryterium.
Bocheński:
– Historyczne.

Zaczynamy, a właściwie już zaczęliśmy, kolejny eksperyment. Ja się boję.

wtorek, 22 stycznia 2008

Czasami nie żal, że się nie pójdzie do biblioteki

Żeby zadawać szyku, że wiem różne rzeczy o różnych książkach, całymi nocami przesiaduję w bibliotekach i wypisuję sobie różne ciekawostki z katalogów. Ja w bibliotekach po nocach siedzę nie całkiem chyba legalnie, bo albo nie wyjdę kiedy bibliotekę zamykają, schowawszy się w miejscu tajemnym albo ze stróżami umowę mam, że ja na nich różne śmieszne alegorie piszę a oni za to pozwalają mi w bibliotece nocować. W związku z tym, kiedy w bibliotece nocą przesiaduję nie korzystam z katalogów komputerowych, żeby jakiś sprytny biblioteczny sergiusz nie kapnął się, że ktoś po nocach biblioteczne kompy odpala. Korzystam z katalogów kartkowych. Kiedy już różne ciekawe rzeczy z katalogów wypiszę to między regałami łażę, książek szukam, je z półek ściągam, na stół kładę i czytam oraz sporządzam notatki.

Później te notatki do edytora wklejam i na tekstowisko wieszam. W ten sposób produkuję tekściory, za które Jarecki płaci mi 300 dolców od sztuki. Żebym dostał 300 dolców tekst musi mieć co najmniej 3600 znaków, licząc ze spacjami. Mamy z Jareckim umowę, że on mi płaci najwyżej za trzy teksty w tygodniu, a ja mam obowiązek napisać w tygodniu co najmniej jedną notkę o wymaganej objętości. Kiedy powieszę jakieś mniejsze pchełki, Jarecki mi płacić nie musi, ale czasami odpala premię, ot tak, z dobrego serca. W tamtym tygodniu przyznał mi premię w wysokości 8.000 dolców (ośmiu tysięcy). Zorganizowaliśmy to tak, że na razie Jarecki kasy mi nie posyła żadnej, ale prowadzi skrupulatne rachunki (ja zresztą też prowadzę skrupulatne rachunki) i wypłaci całość kiedy będzie właścicielem największego domu wydawniczego w Polsce (jak będzie właścicielem drugiego co do wielkości domu wydawniczego w Polsce to jeszcze płacić nie musi), a z kolei ja zrezygnuję z należnych mi honorariów jeżeli trafię kumulację w totka, ale musi być tej kasy co najmniej 80 milionów, bo jakby np. było 67 milionów to z honorariów nie zrezygnuję. Taki to mamy kontrakt z Jareckim. Sami go wymyśliliśmy i jesteśmy z niego bardzo dumni. Co prawda Nicpoń, któremu podesłaliśmy projekt kontraktu z uwagi na to, że on ma łeb do interesów, stwierdził, iż do wypłaty nigdy nie dojdzie, bo mówi o tym jakiś rachunek prawdopodobny i coś tam jeszcze, ale Nicponiem się nie przejmujemy. Podejrzewamy, że on tak naumyślnie stwierdził bo go gniecie to, iż Jarecki jemu za tekst o długości 3600 znaków ze spacjami płaci tylko 220 dolców.

Ja tu gadu gadu o pierdołach, a przecież o ważną sprawę mi chodzi. Otóż dzisiaj w nocy nie poszedłem do biblioteki bo jakoś tak się złożyło, że dzisiaj w nocy nie poszedłem do biblioteki. Zasiadłem za to do kompa i wlazłem na stronę Biblioteki Narodowej po to, żeby do katalogu się dostać. A tam, na pierwszej stronie informacja ważna była:

Nagrodę „Nowych Książek” 2007 otrzymała poetka Urszula Kozioł za tom „Przelotem”. Uroczystość wręczenia nagrody, ufundowanej przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, odbyła się w poniedziałek, 21 stycznia w Bibliotece Narodowej.

W wygłoszonej podczas uroczystości laudacji Piotr Łuszczykiewicz określił Urszulę Kozioł jako reprezentantkę filozoficznego skrzydła poezji polskiej, czerpiącą z Kanta, Heideggera i Freuda. Sama poetka przedstawiła się nieco prościej: „wychowana byłam w domu, w którym czytało się wiersze głośno, nawet podczas wojny, gdy przy karbidówce cerowaliśmy skarpety.”


Kiedy przeczytałem tę notkę to przypomniałem sobie, że wieki temu w telewizorze widziałem rozmowę z takim jednym profesorem, którego nazwiska nie wymienię, bo on pewnie wstydzi się bardzo teraz z powodu tego, co wtedy w telewizorze nawygadywał. To był taki program o kulturze, profesor siedział na ławce w Rynku, trzymał książkę o historii miasta i mówił:

- O tak, Wrocław to wspaniałe miasto, pełne wspaniałych ludzi. Spacerując po tym mieście możemy spotkać jakiegoś starszego człowieka i pomyśleć, że to zwykły mieszkaniec, a to może być przecież jakiś znakomity poeta albo Urszula Kozioł.

piątek, 18 stycznia 2008

Robert James Fischer 1943-2008
















fotka wzięta stąd:

Robert James Fischer urodził się 9 marca 1943 roku. Gdy miał sześć lat nauczył się grać w szachy. Jego mama szybko zauważyła, że szachy pochłonęły syna bez reszty i napisała do gazety prosząc o pomoc, o podanie kontaktu z ludźmi, którzy zajęliby się fachowo jej Bobbym. Gazeta pomogła. Fischer zagrał w symultanie, po czym trafił do klubu szachowego w Brooklynie.

W wieku czternastu lat został mistrzem Stanów Zjednoczonych, przy okazji zdobywając prawo gry w turnieju międzystrefowym w Portorożu w 1958 roku. Tam podzielił miejsce V-VI i zakwalifikował się do turnieju pretendentów. Został arcymistrzem. W wieku szesnastu lat rzucił szkołę twierdząc, że w szkole niczego nie można nauczyć się o szachach. Nauczył się za to sześciu języków, w tym rosyjskiego, serbsko-chorwackiego i hiszpańskiego, aby czytać najlepszą literaturę szachową. Osiem razy uczestniczył w mistrzostwach USA, za każdym razem zwyciężając. W mistrzostwach na przełomie 1963/64 wygrał wszystkie jedenaście partii! W meczach pretendentów w 1971 roku pokonał Tajmanowa (6 partii – 6 zwycięstw), Larsena (identyczny wynik) i byłego mistrza świata, Petrosjana (5 zwycięstw, remis i porażka). W finale rozegranym w 1972 roku w Reykjaviku zwyciężył Borysa Spasskiego (7 wygranych, 3 porażki, 11 remisów). Został mistrzem świata. Nigdy nie bronił tytułu.

Fischer grał znakomicie, siła jego gry była ogromna. W karierze kierował się swoimi zasadami, w związku z czym ma na koncie mnóstwo afer. Zerwał mecz z Reshevskym, wycofał się z turnieju międzystrefowego mając zwycięstwo w kieszeni, nie stanął do meczu w obronie tytułu z Anatolijem Karpowem. Czasami przyczyną takiej postawy Fischera było niedopełnienie przez organizatorów ustalonych warunków lub zmiana regulaminu w trakcie zawodów. W 1975 roku FIDE nie zgodziła się na warunki Fischera w finale mistrzostw świata. Z drugiej strony Bobby w meczu ZSRR – Reszta Świata ustąpił miejsce na pierwszej szachownicy Larsenowi, a turniej w Hawanie rozegrał przez telegraf, bowiem nie dostał wizy wyjazdowej z USA.

Miał ogromne wymagania, był utrapieniem organizatorów. Przeszkadzało mu złe oświetlenie. Przed partią stawiał na szachownicy długopis i żądał, aby na desce nie było cienia. Dawał jednak z siebie wszystko i cudownie grał. Nie zapisał się w historii jako wielki teoretyk. On kochał grę. I zrobił dla szachów mnóstwo dobrego. Przyciągnął uwagę mediów (mecz ze Spasskim w 1972 roku cieszył się niesłychanym zainteresowaniem, był postrzegany nawet jako pojedynek Wolnego Świata z Imperium Zła). Zmusił organizatorów do zapewnienia zawodnikom godziwych warunków, w tym płacowych. Sprofesjonalizował szachy. Wiedział, czego chce. Wiedział, co jest dobre dla niego, a po latach, zawsze z mniejszym lub większym opóźnieniem inni przekonywali się, że to, co dobre dla Fischera, w najlepszy sposób służy szachom.

Robert Fischer został mistrzem świata w 1972 roku. Nie zagrał meczu w obronie tytułu i w 1975 roku mistrzem świata został Anatolij Karpow. Jednakże od 1972 roku nikt w oficjalnej partii nie pokonał Fischera, jakkolwiek Fischer także z nikim nie wygrał. W 1992 roku pokonał w meczu uznawanym za rewanż za mistrzostwa świata Spasskiego. Za to, że Fischer grał w Belgradzie (została tam rozegrana część meczu ze Spasskim) został skazany przez sąd w USA, bowiem wtedy na Jugosławię były nałożone sankcje ONZ. Nigdy nie wrócił do swojego kraju, a ostatnim miejscem, w którym mieszkał była Islandia.

On, Bobby Fischer, nie grał oficjalnie od trzydziestu sześciu lat, ale w głowie miał to, co miał. Ja chciałbym, aby on zagrał, ale on nie chciał. Po prostu lepiej było mu z tym, że nie gra. A może jednak nie? Może tęsknił do tego aby usiąść przy desce, postawić pionka na e4, nacisnąć zegar, dokonać zapisu posunięcia na blankiecie, przyjąć posunięcie przeciwnika i tak przez parę godzin pracować w milczeniu na zwycięstwo, pracować po to, by zdobyć punkt, bo to właśnie Robert Fischer ukochał w szachach najbardziej: zdobyć punkt. Powiedział o tym w wywiadzie i ja go rozumiem.

***

Kiedyś, chyba to było w klubie na Manhattanie, Bobby Fischer gadał sobie z kumplami i powiada tak: – Białymi nie przegram z nikim. Chyba, że z Bogiem. Ale zaraz. Zacząłbym tak. Bóg może odpowiedzieć tak, wtedy ja pójdę tędy… – I tak wszedł w ten swój świat (a być może jest to człowiek, który najgłębiej ze wszystkich wszedł w świat szachów) i liczył i ustawiał pozycje… W końcu powiedział: – No, z Bogiem białymi co najmniej bym zremisował.

*Robert James Fischer zmarł 17 stycznia 2008 roku w szpitalu w Reykjaviku.

środa, 16 stycznia 2008

Co o historii filozofii wiedzieć wystarczy

Przed Sokratesem byli przedsokratycy, którzy łamali sobie głowy nad tym, z czego to wszystko jest zbudowane i o co w ogóle chodzi. Nie wierzyli w Bogów na Olimpie. Z przedsokratyków nie należy się nalewać.

Później Sokrates kombinował z etyką, a Platon wymyślił wszystko do tego stopnia, że aż Whitehead stwierdził, iż reszta filozofii Zachodu to tylko przypisy do Platona.

Arystoteles miał największy łeb do tej roboty i poustawiał świat jak trzeba. Zmontował logikę, a właściwie parę logik. Kiedy chcemy zadać szyku dobrze jest w rozmowie od czasu do czasu powiedzieć o Arystotelesie Stagiryta.

Stoicy mieli tęgie łby i w towarzystwie można popisać się stwierdzeniem, że: Ach ci stoicy z tą swoją etyką albo Ach ci stoicy z tą swoją logiką – zależnie od okoliczności.

Po ostatnich stoikach było dość nudno, aż do scholastyków, a po drodze trochę rzeczy napsuł św. Augustyn.

Św. Tomasz z Akwinu ochrzcił Arystotelesa (za co Tomasza potępił Davila) i zbudował tomizm, który Kościołowi katolickiemu bardzo przydaje się do dzisiaj. Akwinatę, który był dominikaninem, napadały chłopaki od franciszkanów; oni byli więcej takiego owsiakowego sznytu, żeby się radować w życiu i takie tam.

Mnóstwo filozofii natłukli Niemcy, ale oni są bardzo mroczni i mętni, a już w tej mętności celuje Heidegger. Wcześniej Hegel wymiatał na poziomie Platona i Arystotelesa, ale trochę kulawo mu szło z ontologią. Nie trzeba się tym zrażać, bo, jak stwierdził ojciec Bocheński, gdy Hegel powiada coś fałszywie, jest to wciąż jeszcze lepsze od prawdziwych wypowiedzi Kanta.

Tacy goście jak Kant, Spinoza czy Kierkegaard zamiast filozofować za bardzo kombinowali z religią, niestety.

Z nowszych filozofów trzeba wiedzieć, że był Wittgenstein, którego nikt nie rozumie i Popper, który na Wittgensteina ustawicznie napadał i koniecznie chciał powiedzieć światu, że oprócz zagadek są jeszcze problemy. Kiedyś w Cambridge Wittgenstein mocno krzyczał na Poppera i wygrażał mu pogrzebaczem. Na utarczki tych dwóch z uśmiechem politowania przyglądał się Russell, przed którym Wittgenstein i Popper zawsze chcieli się popisać.

Z polskich filozofów trzeba pamiętać o Ingardenie. Są jeszcze i tacy, którzy utrzymują, że filozofem jest Magdalena Środa.

piątek, 11 stycznia 2008

Jak można (a można to znaczy można)

Można tak:

Bóg, życie wieczne, wiara, religia, światopogląd, autorytet, byt idealny, byt realny, autorytet, hipoteza, nieczęstość pewności, analogia, izomorfizm, różne metody poznania, zoon logon echon.

I można tak:

Zoon logon echon, różne metody poznania, izomorfizm, analogia, nieczęstość pewności, hipoteza, autorytet, byt realny, byt idealny, autorytet, światopogląd, religia, wiara, życie wieczne, Bóg.

Jakby co, to nie narysowałem drabiny po której wchodzi się dokądkolwiek.

czwartek, 10 stycznia 2008

Ciągle ktoś

Ciągle ktoś coś pisze. I ciągle ktoś komentuje to, co inny ktoś napisał. Wreszcie ciągle ktoś, kto napisał i któremu skomentowali albo inny ktoś, kto skomentował i jemu komentarz skomentowali albo jeszcze inny ktoś, kto komentuje to, co inny od niego ktoś skomentował, pisze: Czytaj ze zrozumieniem.

Rzygać mi się chce kiedy widzę to "czytaj ze zrozumieniem".

środa, 9 stycznia 2008

Jedni i drudzy

Dawkins troszczy się o wierzących ludzi, gdyż żal mu tych, którzy wierzą w brednie i którym wiara zamyka drogę do prawdziwego poznania. Po co Dawkins się troszczy?

Przed Bożym Narodzeniem redaktor w telewizorze z wielkim zatroskaniem pytał Terlikowskiego o to, jak sobie radzą podczas świąt ludzie niewierzący. Po co redaktor pytał o to Terlikowskiego?

W opinii jednych drudzy żyją w bajkowym świecie, który przystoi jedynie dzieciom. W opinii tych drugich świat jest dla tych pierwszych historyjką opowiadaną przez idiotę. Dlaczego tak jest?

Ci są dla tamtych otumanionymi baranami, z kolei tamci uważają tych za gadające mięso. Dlaczego?

Jacek Filek pisze: "Dyskusja tzw. 'wierzących' z żywionym przez nich stereotypem człowieka 'niewierzącego' ma tak samo mało sensu jak dyskusja tzw. 'niewierzącego' z żywionym przezeń stereotypem 'wierzącego'. Dla owych 'wierzących' 'niewierzący' to niechybnie kanalia, a dla owych 'niewierzących' 'wierzący' to po prostu idiota."

I stwierdza:

"Nie sposób pokładać nadziei w dyskusji kanalii z idiotą."

Są takie państwa

Są takie państwa, w których rząd każe, dajmy na to, panu Waldkowi, chodzić kopać ogródek panu Frankowi. I pan Waldek kopie ten ogródek bo nie chce iść do pierdla. Pan Franek z kolei musi zadowalać seksualnie panią Hankę. Pani Hanka jest zobowiązana przez rząd do tego, aby gotowała obiady pani Wiesi. Pani Wiesia musi uczyć dziecko pana Janka historii ruchów gejowskich i astronomii, a pan Janek przymusowo śpiewa tenorem w operze, którego to śpiewu musi wysłuchiwać pan Waldek.

Być może ktoś sprytnie zapyta o to, czy w tym systemie ktokolwiek odnosi jakieś korzyści, skoro wszyscy coś robią pod przymusem. Otóż wszyscy odnoszą korzyści. I pan Franek, bo ma skopany ogródek, i pani Hanka bo ma orgazm, i pani Wiesia, bo ma obiad itd.

Być może ktoś spyta też, czy nie lepiej byłoby, gdyby pan Franek sam kopał swój ogródek, jeśli chce i żeby seksualizował się z kim chce, a pan Janek mógł wybierać najlepszego jego zdaniem nauczyciela dla dziecka, tym bardziej, że być może pan Franek nie lubi mieć skopanego ogródka, a pan Janek nie chce aby jego dziecko uczyło się historii ruchów gejowskich i astronomii. Oczywiście, że byłoby lepiej, aby każdy decydował o swoich potrzebach, sam je realizował i nie był przymuszany do realizowania potrzeb innych ludzi, ale co z tego, że tak byłoby lepiej?

Państwa, o których piszę to demokracje parlamentarne albo podobne, a opisany system to redystrybucja.

wtorek, 8 stycznia 2008

Blogowe świadectwo

Na portalu www.mozeijestemglupkiemalenieaztakimnajakiegowygladamnapier
wszyrzutoka.com w dziale "Świadectwa" znalazłem ten oto tekst:

Wielu ludzi daje świadectwo o tym, że znaleźli Jezusa. Nawet najwięksi bandyci często znajdują Jezusa, mówią i piszą o tym, po czym dostają zwolnienie warunkowe z pierdla i inkasują honoraria za książki (niektórzy nawet sami piszą książki o tym, że znaleźli Jezusa). Ja również pragnę dać świadectwo.

Oto przedwczoraj po południu zgubiłem Jezusa. Wracałem tramwajem do chałupy i między trzecim a drugim przystankiem od końca mojej trasy zgubiłem Jezusa. W związku z tym daję to świadectwo, albowiem życie moje zmieniło się diametralnie. Poczułem, że jestem wolnym człowiekiem. Nikt i nic mnie już nie ogranicza. Nie muszę odmawiać pacierzy, chodzić do kościoła, ani dawać klechom na tacę. Nie muszę stosować się do przykazań bożych, ani nawet kościelnych. Etyka, którą kieruję się w życiu stała się bardzo płynna, co ogromnie mi się podoba, gdyż mogę czynić to, co zawsze bardzo chciałem czynić, a czego do tej pory nie czyniłem ze względu na kościołowe zakazy (lub boże).

Cała wiedza, do jakiej doszła ludzkość teraz otwiera się przede mną otworem. Koniec z zabobonami! Koniec z zakazem krytycznego myślenia! Koniec z wierzeniem na gębę komukolwiek! Nic mnie nie powstrzyma przed czytaniem mądrych książek - jeszcze dzisiaj, albo może jutro, dowiem się jak to się dzieje, że prąd kopie, jakim cudem humbaki na całym świecie śpiewają tę samą piosełkę, chociaż ją co roku trochę zmieniają i gdzie znaleziono szczątki człowieka z Cro-Magnon.

Jestem szczęśliwy. Czytam sobie z rozkoszą bloga Joanny Senyszyn i myślę o zapisaniu się do LiD-u. Jedno mnie tylko przed tym powstrzymuje, to mianowicie, że szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Wojciech Olejniczak, ciągle jeszcze chodzi do kościoła.

Jazda po autostradzie

Alvin i Heidi Tofflerowie, autorzy „Trzeciej fali”, napisali nową rzecz, „Rewolucyjne bogactwo” (Revolutionary Wealth. wyd. 2006). Ja mam wydanie Wydawnictwa Kurpisz S.A. Poznań 2007.

W rozdziale piątym Tofflerowie piszą o zderzeniu prędkości, czyli o desynchronizacji, czyli o tym, że w różnych miejscach świata budowanie zaawansowanej gospodarki przebiega w różnym tempie. Desynchronizacja dotyczy nie tylko gospodarek różnych państwa, ale też różnych branż czy instytucji w jednym państwie. Autorzy piszą oczywiście o USA:

Na początek wyobraźmy sobie autostradę. (...) Autostradą pędzi dziewięć samochodów, z których każdy symbolizuje którąś z najważniejszych instytucji w Ameryce. Każdy samochód podróżuje z prędkością odzwierciedlającą faktyczne tempo zmian w swojej instytucji.

Teraz leci wyliczanka:

- 100 mil na godzinę jedzie auto reprezentujące firmę lub biznes
- 90 mil na godzinę jedzie społeczeństwo obywatelskie
- 60 mil na godzinę jedzie rodzina amerykańska
- 30 mil na godzinę jadą związki zawodowe
- 25 mil na godzinę pędzą zbiurokratyzowane administracja i urzędy regulacyjne
- 10 mil na godzinę zasuwa amerykański system szkolnictwa
- 5 mil na godzinę jadą instytucje globalne, takie jak ONZ czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy
- 3 mile na godzinę pociskają amerykańskie instytucje polityczne, od Kongresu, poprzez Biały Dom aż po partie polityczne
- na końcu, z prędkością 1 mili na godzinę pędzi prawo.

I co z tego wynika? Zdaniem Tofflerów, chociażby to:

Niewiele problemów wydaje się bardziej złożonych niż coraz większa niewydolność tak wielu powiązanych ze sobą, ale zdesynchronizowanych instytucji. Jeśli Amerykanie chcą osiągnąć wielkie korzyści z racji zajmowania pozycji gospodarczego lidera świata, będą musieli wypełnić, usunąć lub radykalnie zrestrukturalizować anachroniczne instytucje stojące im na drodze.

Jeszcze raz podkreślam, że Tofflerowie piszą o Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.

sobota, 5 stycznia 2008

Blackburn być może błądzący

Wertowałem sobie wczoraj to oto dzieło: Simon Blackburn. Oksfordzki słownik filozoficzny. Redaktor naukowy: Jan Woleński. Książka i Wiedza. Warszawa 2004. Na stronie 50. znalazłem ciekawe hasło:

Bład koniecznej definicji (ang. definist fallacy). Uparte narzucanie własnej definicji jakiegoś terminu dlatego tylko, że służy uzyskaniu przewagi w sporze. Tak właśnie libertarianom zdarza się uporczywie nazywać podatki państwowe kradzieżą, a strażnik ruchu obrony życia nie zechce pewnie zrezygnować z nazywania płodu dzieckiem nie urodzonym.

Jakoś tak się złożyło, że profesor Blackburn nie napisał o kimś, kto uporczywie nazywa określoną formę kradzieży podatkami państwowymi. I jeszcze tak jakoś się złożyło, że profesor Blackburn egzemplifikując nie napisał o człowieku, który nie chce zrezygnować z nazywania dziecka nie narodzonego płodem. Dlaczego złożyło się tak, a nie inaczej? Nie wiem i chyba nie będę rozpatrywać tej kwestii, bo jeszcze dojdę do wniosku, że Blackurn popełnił błąd koniecznej definicji.

piątek, 4 stycznia 2008

Przepraszam Freuda i przepraszam Kleinę

W 1946 roku pismo "Szachmaty w ZSRR" opublikowało artykuł Argunowa na temat otwarcia, które idzie tak: 1.d4 Sf6 2.c4 c5 3.d5 b5 4.cb a6. Argunow pochodził z Kujbyszewa, które to miasto leży nad Wołgą i dlatego debiutowi nadano nazwę Gambit wołżański. Debiut do dzisiaj jest Gambitem wołżańskim dla Ruskich i paru innych nacji, ale w krajach angielskojęzycznych otwarcie to nazywają Gambitem Beknoe.

W debiucie tym białe mogą zagrać 5.b6. Zagrali tak m.in. Kersten przeciwko Gustavssonovi w Hofbieber w 1996, Kalantarian przeciwko Mitoniowi w Stratton Mountain, Vermont USA w 1999 i Roosmalen przeciwko Blessowi w partii korespondencyjnej granej w roku 1991. Podobno kiedy Zygmunt Freud usłyszał, że ludzie grają w Gambicie wołżańskim 5.b6 o mało nie umarł ze śmiechu i napisał książkę "Przyszłość pewnego złudzenia" (Die Zukunft einer Illusion. 1927). Książki nie czytałem, więc nie mogę wypowiadać się na temat tego, co napisał Freud, ale Kleina zrobił bryk, w którym wyłożył myśl Freuda. No więc zdaniem Kleiny Freud uważa, że ludzie grający 5.b6 w są bezradni wobec sił natury i wewnętrznych sił instyktowych. Cała ta bezradność wywodzi się z wczesnej fazy ludzkiego rozwoju, w której to fazie człowiek nie umie jeszcze porządnie posługiwać się rozumem i ugina się przed siłami zewnętrznymi, a także przed wewnętrznymi. W tej sytuacji człowiek tak kombinuje, aby te cholerne siły stłumić lub nimi kierować za pomocą innych sił afektywnych.

W Gambicie wołżańskim można dalej grać tak: 5...e6 6.Sc3 ed 7.S:d5 S:d5 8.H:d5 Sc6 9.Sf3 Wb8, po czym białe mają ciekawe posunięcie: 10.Gd2. Po raz pierwszy zagrał tak Brianski przeciwko Altermanowi w Charkowie w roku 1988.

Freud, zdaniem Kleiny, utrzymuje, że ludzie grający 10.Gd2 dotknięci są obsesyjnymi neurozami, najczęściej spotykanymi u dzieci. Według Kleiny, który objaśnia Freuda, granie 10.Gd2 w Gambicie wołżańskim jest rezultatem złudzenia, mającego swoje źródło w ludzkich pragnieniach. Mówiąc w skrócie - człowiek dlatego gra 10.Gd2 w Gambicie wołżańskim, że w jakiś tam sposób mentalnie nie zdołał odłączyć się od wpływu swego taty, czy coś takiego. Jednym słowem, jak twierdzi Kleina, według Freuda wszyscy ludzie grający te wszystkie rzeczy w Gambicie wołżańskim mają nie po kolei w głowie.

Ja się z Kleiną i Freudem nie zgadzam. Uważam bowiem, że aby móc zasadnie twierdzić, że nie po kolei w głowie mają ludzie grający Gambit wołżański, trzeba ów debiut obalić, wykazać, że jest to otwarcie niepoprawne. W literaturze nie znalazłem żadnych prac Freuda i Kleiny na temat Gambitu wołżańskiego. Napisałem do FIDE (Federation Internationale des Echecs, której to organizacji motto jest takie: Gens una sumus [Rodziną jedną jesteśmy], co złośliwi szachiści tłumaczą jako: mamy te same genitalia) a FIDE odpisała mi, że nie wie nic na temat tego, aby Freud i Kleina wnieśli jakikolwiek wkład do teorii, natomiast był taki gracz niemiecki, Otto Freud, ale w wieku 27 lat przestał grać w szachy, najprawdopodobniej dlatego, że mając 27 lat zmarł w Bielefeld zostawiając żonę i dwójkę dzieci. Pytam zatem: dlaczego Kleina, a i Freud, jeśli wierzyć Kleinie, mają za idiotów ludzi, którzy parają się dziedziną, o której ani Kleina ani Freud nie mają zielonego pojęcia?

----------------------------------

Napisałem ten tekst i kiedy go wieszałem uprzytomniłem sobie, że wszystko mi się pomieszało. Czytałem dzisiaj dużo o szachach. Dzisiaj zaczyna się bowiem w Odessie World Rapid Cup, a 11 stycznia rusza w Wijk aan Zee Corus Chess, w którym zagrają m.in. mistrz świata, Anand oraz poprzedni mistrzowie - Kramnik i Topałow. Od tego czytania ponakładały mi się we łbie na siebie różne rzeczy, w efekcie czego cały mój wywód jest o kant dupy rozbić. Rzecz jasna ani Freud ani Kleina nie pisali o ludziach grających Gambit wołżański, tylko o ludziach religijnych, a to zupełnie zmienia postać rzeczy, albowiem, jak powszechnie wiadomo, i Freud i Kleina są jednymi z najlepszych speców od religii. Obydwaj znają się na religii jak mało kto. Obydwaj mają za sobą kapitalne doświadczenia religijne. Obydwaj są znawcami wszystkich świętych ksiąg, które znają na pamięć w oryginale. Obydwaj rozwalili naukową analizę pierwszej drogi św. Tomasza z Akwinu autorstwa Salamuchy dwa dni po tym, jak Salamucha swoją pracę opublikował, a rozprawę, w której Bocheński sformalizował tomaszowe drogi obalili zanim rzecz została wydana. I Freud i Kleina rozmawiali z założycielami kilku religii, a jeśli chodzi o judaizm to przeprowadzili interview z Abrahamem i Mojżeszem (Izaak, syn Abrahama odpowiedział na ankietę Freuda drogą mailową), a św. Jana Ewangelistę przyłapali na robieniu błędów gramatycznych (jest kilka nagrań wystąpień św. Jana; na robieniu błędów ortograficznych przyłapać go nie mogli, bo nie zachowały się żadne pisma Janowe, co świadczy o tym, że cała ta Ewangelia, a także Listy i Apokalipsa to jakiś wałek). Freud i Kleina udowodnili ponad wszelką wątpliwość, że nie ma Boga i że ludzie religijni mają nie po kolei w głowie.

W związku z tym, że napisałem tekst krzywdzący Freuda i Kleinę, bardzo obydwu tych dzielnych mężów przepraszam. Mam nadzieję, że mi wybaczą. W końcu dlaczego mieliby nie wybaczyć, skoro, zupełnie jak Michał Wiśniewski, jestem jaki jestem - szachy mylą mi się z religią, pożywienie z płetwalem błękitnym a podatek dochodowy z harcerstwem (wszystko to jest skutkiem tego, że moja Mama nie śpiewa sopranem).

Chłopaki, jeszcze raz - sorry.

czwartek, 3 stycznia 2008

Jak czasami jest

Czasami jest tak, że, jak to mówią, choćby człowiek nie wiem jak kombinował to i tak nie zmieni tego, że rzeczy są jakie są, idą w kierunku, w którym idą i nic z tym nie można zrobić, nawet jeśli gazety twierdzą inaczej.

A Kurt Vonnegut, który umarł i którego już nie ma na ziemi, kiedy żył napisał tak:

Chcecie wiedzieć, dlaczego nie mam AIDS, dlaczego nie złapałem HIV jak tylu innych ludzi? Nie pierdolę się na lewo i prawo. To wszystko.

(K. Vonnegut. Trzęsienie czasu. Świat Książki. Warszawa 2000. s. 45.)