statsy

niedziela, 30 stycznia 2011

Będzie coraz mniej biustów

Nie udało się tak zrobić, żeby po tym, jak w Smoleńsku polegli Ci, którzy polegli, sytuacja uspokoiła się w tym sensie, żeby telewizory gadały swoje banialuki, a wszyscy ludzie żeby odmóżdżali się słuchając telewizorów. Owszem, telewizory w dalszym ciągu opowiadają bajki, a mnóstwo ludzi odmóżdża się słuchając telewizorów, jednak nie wszyscy ludzie biorą za dobrą monetę to, co telewizory do wierzenia podają. Niektórzy ludzie widzą, jak jest - coraz lepiej widzą, coraz więcej widzą i coraz więcej rozumieją. Wynika to z tego, że nie da się wszystkiego zamienić w symulakryczną rzeczywistość, bo gdzieś tam, na samym dnie wszystkiego, mocno ukryta i jakże mało atrakcyjna, jest ekonomia. Ekonomia to coś, czego nie da się ominąć, to coś, co istnieje cholernie realnie, zupełnie nie licząc się z chciejstwem chłopców helleńskich i ciotek Matyld.

Sytuacja jest bardzo napięta, w wielu obszarach jest napięta, a będzie napięta coraz bardziej. Skoro już nawet Wirtualna Polska wiesza takie coś:



to znaczy, że sytuacja jest napięta. Co prawda zaraz po obrazku z Tuskiem na wp.pl idzie ten obrazek:


ale tych obrazków z gwiazdami, które wolą, kiedy mówi się o biuście, będzie coraz mniej.

Tyle tylko dzisiaj, bo zupełnie nie mam czasu na pisanie jakiegoś dłuższego tekściora. Akurat może to i dobrze.

czwartek, 27 stycznia 2011

Ala ma Asa, As to Ali pies... itd.



Ostatnio jestem mocno poza bieżączką; z bieżących wydarzeń śledzę tylko szachowy turniej rozgrywany w holenderskim Wijk aan Zee. Po dziesięciu rundach mistrz świata, Anand, do spółki z Nakamurą prowadzi z wynikiem 7 punktów. W turnieju B Wojtaszek zrobił 5,5 punktu i jest siódmy, a w turnieju C Świercz uzbierawszy 5 punktów plasuje się na dzielonej szóstej pozycji.

Ostatniej nocy i dzisiaj poczytałem trochę o tym, co się w Polsce dzieje i widzę, że całej tej menażerii zawiadującej krajem pali się pod dupami niezłe ognisko. Nie wiem, na czym to ognisko polega i na razie nie interesuję się tym, natomiast jakieś ognisko pod dupami im się pali. Chyba nie wierzą w to, że dotrwają do jesiennych wyborów i wygrają je, więc robią co mogą, żeby skończyć walkę przed czasem, zanim zabrzmi ostatni gong.

Poczytałem trochę tekstów, których autorzy piszą o niebywałym ataku mediów na JarKacza i są wielce zadziwieni tym, że można być aż takimi kurwami, jakimi są niektórzy tzw. dziennikarze. Ja tych wielce zadziwionych autorów tekstów mam za naiwniaków, bo jak można nie rozumieć aż tak podstawowych rzeczy? Jak ktoś idzie do roboty jako ginekolog, to wie, na czym ta robota polega. Jak ktoś chce być strażakiem, to też wie, co będzie robić. I podobnie z tzw. dziennikarzami - jak ktoś bierze posadę w takiej walterowni, to przecież nie po to, żeby być obiektywnym, niezależnym czy jakim tam jeszcze dziennikarzem. George Gerbner, taki węgiersko-amerykański guru od mediów (autor m.in. Toward A General Theory of Communication), powiadał, że pytanie o to, czy istnieją media niezależne jest głupie. Natomiast dobrym pytaniem jest pytaniem o to, od kogo media są zależne.

Kurwa mać, przecież to jest elementarz!!!

wtorek, 25 stycznia 2011

O prawdzie

Krasnodębski pisze tak:

Tusk "przedraportowy" i Tusk "poraportowy" mówią o Rosji i prowadzonym przez nią śledztwie tak różne rzeczy, że kolejny raz pojawia się pytanie, czy nie mamy do czynienia z poważnym i chronicznym przypadkiem rozszczepienia jaźni.

Ma rację Krasnodębski, że to kolejny raz, a najbardziej spektakularny z tych razów był wtedy, kiedy Tusk zapowiedział, że Grada z roboty wywali za to, że Grad nie umie sprzedać stoczni "Katarczykom", po czym Grada z roboty nie wywalił i tłumaczył to tak:

- Korona mi z głowy nie spadnie, jeśli przyznam, że wycofuję się z wcześniejszej zapowiedzi. Powiedziałem, że minister Grad straci stanowisko, jeśli do końca sierpnia nie znajdzie inwestora dla Stoczni Szczecińskiej. Po długim zastanowieniu zmieniam zdanie.

O Tuska mniejsza, bo ciekawsi są ludzie, którzy Tuskowi albo wierzą albo mu nie wierzą. Oczywiście jedni Tuskowi wierzą, na przykład w to Tuskowe zastanawianie się w sprawie Grada, a inni nie wierzą, bo wierzą w to, że to nie Tusk decyduje o tym, żeby Grada z roboty wyrzucić; ludzie ci wychodzą z założenia, że ojcowie założyciele są ważniejsi nawet od tenorów.

Wydaje się, że w tych sprawach, podobnie zresztą jak we wszystkich innych, idzie o prawdę, tymczasem z prawdą jest taki kłopot, że nie całkiem wiadomo, co to jest, a mówiąc precyzyjniej - problem polega na tym, że różni ludzie różnie prawdę pojmują.

Parę razy wydawało się, że jakiś bardzo mądry człowiek raz na zawsze powiedział, co to jest prawda i że wszyscy raz na zawsze będą się mogli z tym powiedzeniem zgodzić, ale, jak to mówią, to nie jest takie proste. Arystoteles o prawdzie napisał tak:

Jest fałszem powiedzieć o tym, co jest, że nie jest, lub o tym, co nie jest, że jest; jest prawdą powiedzieć o tym, co jest, że jest lub o tym, co nie jest, że nie jest.

Jedni ucieszyli się z tego, że Arystoteles napisał, co napisał, a drudzy powiedzieli, że na cholerę komu taka definicja, skoro prawdziwość zdania potwierdza się tym samym zdaniem.

Od Arystotelesa minęło parę lat i oto Poncjusz Piłat zapytał o prawdę Jezusa. Autor Czwartej Ewangelii (niekoniecznie jest to Jan Apostoł, ale to osobny temat) opisuje tę scenę tak:

Powiedział Mu Piłat:
- Jesteś więc królem?
- Tak, jestem królem - odrzekł Jezus. - Jam się po to narodził i po to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mego głosu.
Mówi Mu Piłat:
- Co to jest prawda?
Po tych słowach wyszedł znowu do Judejczyków.

(J 18,37-38)

Jezus zatem nie odpowiedział Piłatowi, aczkolwiek w innym miejscu na pytanie Tomasza:

- Panie, nie wiemy dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę?

powiada:

- Ja jestem drogą prawdziwą do życia. Każdy dochodzi do Ojca tylko przeze mnie.
(J 14,5-6)

Po Jezusie minęło trochę wieków i wreszcie pojawił się Alfred Tarski, który przedstawił swoją definicję prawdy, oznajmiając, że "śnieg jest biały" jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy śnieg jest biały, albo inaczej: Zdanie "Grass is green" jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy trawa jest zielona.

Niektórzy ludzie bardzo się ucieszyli na wieść o tym, że Tarski nareszcie porządną definicję prawdy wynalazł, ale szybko radość ich zgasła, bo okazało się, że Tarski stwierdził, iż w języku potocznym o prawdzie nie da się zasadnie mówić, bo tu potrzebny jest metajęzyk. Tarski pisze:

Aby podać poprawną i zgodną z naszymi intuicjami definicję prawdziwości zdania z pewnego systemu dedukcyjnego, odróżniamy przede wszystkim język, o którym mówimy i język, w którym mówimy.

Rzecz jasna metajęzyk to jest ten język, w którym mówimy (a ja Tarskiego ukochałem za owo "zgodną z naszymi intuicjami").

Między Arystotelesem a Tarskim był św. Tomasz z Akwinu, który w Sumie teologii przywołał definicję prawdy przypisywaną Izaakowi Israelemu:

Prawda to zgodność rzeczy i umysłu (veritas est adaequatio rei et intellectus).

Tomasz zdaje się uważał, że tę definicję Izaak Israeli umieścił w swoim dziele De definitionibus, ale jak w książce Koniec prawdy absolutnej pisze Tadeusz Bartoś, w tym dziele Izaaka owej definicji nie ma. Ja Izaaka nie czytałem, a Bartosiowi w tej kwestii wierzę.

Nie jest istotne, czy Izaak Israeli napisał, co niektórzy myślą, że napisał, bo Tomasz nie zatrzymuje się na tej sławnej definicji, tylko ją uzupełnia i mówi, że prawda to nie jest zgodność rzeczy z intelektem, tylko jest to sąd tę zgodność stwierdzający. W Komentarzu do Metafizyki Arystotelesa Tomasz pisze (tłumaczenie jest Bartosia):

Intelekt ma w sobie podobiznę rzeczy poznanej intelektualnie dzięki temu, że uchwytuje treści tego, co niezłożone; jednak stwierdza to podobieństwo nie dzięki [temu aktowi uchwytywania tego, co niezłożone, ale w akcie łączenia i dzielenia. Jeśli bowiem intelekt uchwytuje to, czym jest śmiertelne zwierzę rozumne, [oznacza to], że posiada on w sobie podobiznę człowieka. Jednak nie z tego bierze się fakt, że poznaje on tę podobiznę, ponieważ nie stwierdza, że człowiek jest zwierzęciem rozumnym i śmiertelnym. I dlatego jedynie w owym drugim działaniu intelekt jest prawdziwy lub fałszywy, przez co posiada nie tylko podobieństwo rzeczy poznanej, lecz także dokonuje refleksji nad ową podobizną, stwierdzając ją i poznając. Wynika więc z powyższego, że prawda nie jest w rzeczach, lecz jedynie w umyśle, a także w składaniu i rozkładaniu.

Ho, ho, ho! - można by zawołać po przeczytaniu tego, że prawda nie jest w rzeczach, lecz jedynie w umyśle. To jak to, można zapytać, czyżby Tomasz nie wierzył, że istnieje jakaś prawdziwa prawda, taka, której nie da się podważyć? Uspokajam wszystkich tomistów, chrześcijan i ludzi dobrej woli, że Tomasz w prawdę wierzył, w prawdę niezmienną, odwieczną, boską, taką, która człowiekowi na tym łez padole nie jest dana; to osobny, bardzo ciekawy temat, na który dzisiaj nie mamy czasu. Wracajmy zatem do tej prawdy, którą ma człowiek. Tomaszowi idzie o to, że intelekt najpierw pojmuje, czyli tworzy pojęcie, później buduje sądy, a te mogą być prawdziwe lub fałszywe, wreszcie na koniec intelekt łączy sądy, czyli wnioskuje, rozumuje.

O Tomaszu napisałem, co napisałem, idąc za Bartosiem, bo raz, że Bartoś ciekawie napisał, a dwa, że na Akwinacie nie znam się aż tak bardzo, żeby o nim mądre mądrości wygłaszać.

Uwaga, podchodzę do lądowania i mam nadzieję, że jestem na ścieżce i na kursie!

Gdyby przyjąć, że Tomaszowa teoria o tym, iż prawda nie jest określonym stanem rzeczy, tylko działaniem intelektu, czyli czynnością polegającą na stwierdzeniu zgodności własnych sądów z tymże stanem rzeczy, to wydaje się, że cała sprawa jest bardzo prosta - wystarczy tylko poznać stan rzeczy i prawidłowo wnioskować, a na bank dojdzie się do prawdy. Owszem, tak się wydaje, ale znowu mamy kłopot i to podwójny - po pierwsze z poznawaniem stanu rzeczy, a po drugie z wnioskowaniem. Już Leibniz powiedział, że nie da się prowadzić debat parlamentarnych w formie sylogizmów, bo to by za długo trwało; nie jestem pewien, czy Leibniz mówił cokolwiek na temat tego, że wielu parlamentarzystów nie byłoby w stanie prowadzić takich debat ze względu na uszczerbki swojego intelektu. Te uszczerbki intelektu nie dotyczą zresztą tylko parlamentarzystów. Parę tygodni temu wziąłem udział w gadule w salonie24. Jakiś chłopak, jak najbardziej racjonalista, napisał, żebyśmy przyjęli hipotezę roboczą, w myśl której w Smoleńsku dokonano zamachu, a Ruscy zamiast prowadzić porządne śledztwo kręcą w tej sprawie jak szaleni. Po czym napisał, że hipotezy o zamachu i tak nie da się obronić, bo przecież  ze stenogramów wynika, że coś tam, coś tam. Kiedy ja napisałem, że kiedy przyjmiemy, iż Ruscy kręcą, to idiotyzmem jest powoływać się na stenogramy podane do wierzenie właśnie przez Ruskich, chłopak już nie odpowiedział.

OK, nie udało się wylądować, ale to nic - odejdę na drugi krąg, pokołuję trochę i podejdę drugi raz. Wracam do teorii Tomasza. Pytaniem istotnym jest pytanie o to, jak to się dzieje, że ludzie widząc stan rzeczy, czyli widząc, jak jest, nie są w stanie stwierdzić istnienia zgodności rzeczy z intelektem, niejako zgodzić się na tę zgodność. Jak to jest, że ludzie nie umieją wykonać tego ostatniego, zdawałoby się, najłatwiejszego kroku? Czy jest to tylko kwestia, że tak powiem, jakości umysłu, jego sprawności? Chyba nie, bo przecież jest mnóstwo ludzi o potężnych umysłach, którzy jednak tego ostatniego kroku wykonać nie potrafią, ba, są nawet świetni logicy, którzy głosują na PO! O co zatem chodzi?

Tego Wam nie powiem, jeśli chcecie się dowiedzieć to pytajcie specjalistów :-)))

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Zonk





kliknijcie, to się obrazek powiększy

A to co się stało? Już się ludziom Związek Radziecki przestał podobać, czy jak? A może Ojciec Inwestor przez swoje radio moherowe babki w komputerach podszkolił i niewykształcone, stare babiny ze wsi, nastukały taki wynik między nieszporami a mszą wieczorną?

-------------------------

* Fotkę strzeliłem na stronie TVN-u parę minut po drugiej w nocy.

piątek, 21 stycznia 2011

Moje pytanie

W Liverpoolu kawał miasta kibicuje The Reds, czyli drużynie Liverpool, a drugi kawał miasta jest za The Toffees, czyli za Evertonem. W Manchesterze jedni są za City, a drudzy za United. W Birmingham są fani Villi oraz zwolennicy Birmingham City. Wszędzie tak jest, że jacyś ludzie są za jednym, a inni ludzie za czymś drugim.

U nas też tak jest. Kto lubi żeby wzrost gospodarczy przekraczał sześć procent kibicuje PiS-owi, a kto woli wzrost kręcący sie koło jednego procenta, głosuje na PO. Kto jest fanem mniejszego zadłużenia państwa gardłuje za PiS-em, a kto chce, żeby zadłużenie było większe, wybiera PO. Ci, którzy nie chcą, żeby Polacy ginęli w spadających samolotach, obstają za PiS-em, a ci, którym katastrofy lotnicze nie przeszkadzają, wrzucają kartki wyborcze za PO. Jak kto nie chce, żeby urzędnicy państwowi wykorzystywali służbowe podsłuchy do prywatnych spraw sądowych, to niesie sztandar PiS-owski, a kto uważa, że to miłe, kiedy urzędnicy w swoich prywatnych sprawach lecą do sądu ze służbowo zdobytymi podsłuchami, wywija chorągiewką z napisem PO. Zwolennicy obniżania podatków są pisowcami, a miłośnicy podwyższania podatków platformersami. Ludzie ceniący sobie wygodę podróży są za PiS-em, a fani wchodzenia do pociągów przez okna trzymają stronę PO. W kwestii dróg nie ma znaczenia, kto za jaką partią jest, bo i tak obydwa rządy dróg nie pobudowały.

Wydaje się, że zwolenników PO jest trochę więcej niż stronników PiS-u, aczkolwiek bardzo możliwe, że nie ma znaczenia, czy jest ich więcej, czy mniej. W razie czego zawsze można zrobić trochę tych nieważnych głosów. Ile ich można zrobić, to nie wiem, zobaczymy.

W tej sytuacji zastanawiam się, po co rząd PO w ogóle cokolwiek robi w jakiejkolwiek sprawie. Mam na myśli to robienie, o którym głośno w mediach, bo jest trochę takiego robienia, o którym w mediach głośno nie jest. Kiedy rząd dogadywał kontrakt na kupno gazu, to w mediach zbyt głośno nie było, a jak już ten najdroższy w Europie gaz od Ruskich kupił, to też media zbyt głośno nie brzęczą. Po co rząd robi to wszystko, o czym media gadają? Przecież widać wyraźnie, że rząd może zrobić albo nie zrobić cokolwiek chce, bo to i tak nie ma znaczenia dla wyniku wyborczego. A jednak rząd robi rozmaite rzeczy, o których media gadają. Popatrzcie, jak zaciekle rząd i rozmaite służby państwowe działają w sprawie smoleńskiej. A jak misternie działają! Naród aż się trzęsie, kiedy dowiaduje się o kolejnych posunięciach swoich przedstawicieli. Powiadają, że niegdyś przekupki na targu w Konstantynopolu kłóciły się o Filioque, a dzisiaj baby w sklepie zachodzą w głowę, czy Grzegorz Schetyna robi jakąś aferę w partii, że tak powiedział brzydko na Donalda Tuska, czy też to raczej taka strasznie sprytna gra PO.

Pewnie to gra, ale pytam - po co ta gra? Po co robić cokolwiek? Przecież zawsze, niezależnie od sytuacji w kraju, można powiedzieć, że jak coś, to przyjdzie Kaczyński i nas wszystkich zje, a na dodatek - to najnowszy wynalazek Tuska - będzie wojna z Rosją oraz taka niemiła sytuacja, w której nie będziemy mieć prawdy.

Moim zdaniem idzie tu o to, żeby robić różne rzeczy po to, aby fani PO dobrze się czuli. Dam przykład. Rząd robi pokazówkę w kwestii wyjaśnienia sprawy smoleńskiej, mnóstwo dorosłych ludzi chodzi do telewizorów i opowiada niestworzone historie o przebiegu katastrofy smoleńskiej i o tym, kto był winien, inni dorośli ludzie pracujący jako dziennikarze kiwają głowami nad tymi historiami i mówią: - No, no, a to ci dopiero! - później ważna komisja puszcza film animowany w kontrze do ruskiego filmu animowanego, po czym wybrani w demokratycznych wyborach przedstawiciele narodu, który jest suwerenem, idą do sejmu i tam krzyczą na siebie przez kilka godzin, co transmituje parę telewizji, a telewizja Ojca Inwestora nawet retransmituje, a nazajutrz bardzo uczony profesor Nałęcz zdradza tajemnicę o tym, że PiS kolaboruje z Rosją robiąc to, co Rosja chce, żeby PiS robił...

Moim zdaniem rząd robi, co robi, po to, żeby zwolennicy rządu mieli satysfakcję, żeby z radością w sercu, stając w prawdzie nawet przed samymi sobą, mogli powiedzieć: - Ale fajne rzeczy robi ten nasz rząd! No weźmy tę sprawę smoleńską - to się tylko tak wydaje, że rząd w tej sprawie daje dupy po całości, bo w rzeczywistości jest tak, że rząd prowadzi bardzo misterną grę i na końcu wykiwa PiS tak, że aż napiszą o tym gazety na Jamajce. Ho, ho, ho - ale to będzie pysznie już niedługo!

OK, będą wybory na jesieni, PO wygra i prędzej czy później już całkiem będziemy mieć tu Rosję. Moje pytanie w związku z tym jest takie: a co fajnego jest w tej Rosji, żeby się aż tak się cieszyć? Bo widzę tylko jedno tłumaczenie - oto parę milionów ciotek Matyld ma nadzieję, że dostanie posadę w radzie nadzorczej Gazpromu.

czwartek, 20 stycznia 2011

Zamiast tekściora

Przez chwilę pomyślałem sobie, że nasmaruję jakiegoś tekściora po ostatnich wiekopomnych wydarzeniach, czyli Millerowej prezentacji w postaci animowanego filmiku nakręconego w kontrze do ruskiego animowanego filmiku, obrad połączonych komisji sejmowych oraz przesłuchiwaniu Tuska w sejmie. Myślałem, że napiszę długaśny tekst, w którym wyłożę wszystkie moje słuszne poglądy na wszystko (© Leszek Kołakowski), w którym napiszę o tym, na jak niskim poziomie merytorycznym prowadzone są spory w kwestii smoleńskiej, o tym, że Tusk jest bystry ale nieprawdopodobny leser i lamer, o tym, co to jest Rosja, o tym, że Korwin-Mikke ma rację utrzymując, iż medialna zawierucha wokół sprawy smoleńskiej już zupełnie przykryła cały ten syf, który dzieje się w Polsce i pogłębia się i będzie się pogłębiać, aż coś potężnie pierdolnie, ale nie ma racji twierdząc, że należy zarzucić te swary i wrócić do merytorycznej gaduły o kwestiach systemowych, ekonomicznych itd. (JKM nie ma racji, bo najzwyczajniej w świecie nie da się zrobić tak, jak JKM by chciał, żeby się dało, a Tuskowi, jeśli mają zostać pogonieni, to na pewno nie zostaną pogonieni za OFE, za podwyżki podatków, za nieistniejące drogi itp.), o tym, że...

Ale nie napisałem tekstu i nie napiszę. Nie teraz. Za dużo roboty, za mało czasu; chęci wystarczyłoby, ale za dużo roboty, za mało czasu. Nie teraz. Poza tym pomyślałem sobie, że przecież Wy co - ciotki Matyldy jakieś, żeby nie wiedzieć o tym, na jak niskim poziomie merytorycznym prowadzone są spory w kwestii smoleńskiej, o tym, że Tusk jest bystry ale nieprawdopodobny leser i lamer, o tym, co to jest Rosja, o tym, że Korwin-Mikke ma rację utrzymując, iż medialna zawierucha wokół sprawy smoleńskiej już zupełnie przykryła cały ten syf, który dzieje się w Polsce i pogłębia się i będzie się pogłębiać, aż coś potężnie pierdolnie, ale nie ma racji twierdząc, że należy zarzucić te swary i wrócić do merytorycznej gaduły o kwestiach systemowych, ekonomicznych itd. (JKM nie ma racji, bo najzwyczajniej w świecie nie da się zrobić tak, jak JKM by chciał, żeby się dało, a Tuskowi, jeśli mają zostać pogonieni, to na pewno nie zostaną pogonieni za OFE, za podwyżki podatków, za nieistniejące drogi itp.), o tym, że...? No przecież Wy nie ciotki Matyldy jakieś. Marek Aureliusz napisał był, bardzo przytomnie, że człowiek czterdziestoletni, jeśli ma szczyptę rozumu, widział już wszystko, co jest, i wszystko, co będzie.

I tego się trzymajmy, przynajmniej tym razem, bo nie będzie tak, że już zawsze wykpię się cytatem z Marka Aureliusza, o nie! Jeszcze tu parę tekściorów powieszę :-)))

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Ojcowie założyciele, funkcjonariusze, "eksperci" i publiczność

W książce Media. Szkic z filozofii i pedagogiki dystansu. Tomasz Szkudlarek stawia takie oto pytanie:

Jak to się dzieje, że przy formalnej niezależności instytucji telewizji w państwie demokratycznym z taką łatwością możliwe jest narzucenie jej dominującej perspektywy politycznej - bez wyraźnego (a przynajmniej   skutecznego) sprzeciwu kogokolwiek?

W innym miejscu książki Szkudlarek stwierdza, że istotną cechą systemu totalitarnego jest jednokierunkowy przekaz jawnie indoktrynujących informacji, narzucających określoną wersję rzeczywistości.

Zostawiam Szkudlarka i powiem, że do tego, aby te wszystkie telewizory i radyjka mogły być skuteczne na tyle, na ile są (a na ile są to widzi każdy, kto nie jest przygłupem i kto się dziedziną interesuje), nie wystarczy żeby zostały założone przez stosownych ojców założycieli i żeby zatrudniły Durczoków, Olejnikowe, Lisów, Kuźniarów i Ordyńskich. Telewizory i radyjka muszą skutecznie przekonać publiczność, że są mediami obiektywnymi, a w tym celu zapraszają do studia rozmaitych "ekspertów". Czasami wygląda to bardzo pociesznie, jak na przykład w walterowni, kiedy Meller robi śniadanie mistrzów, na którym to śniadaniu Wojciech Pszoniak czy inny artysta rozprawia o polityce międzynarodowej, psychologii czy socjologii, a czasami pociesznie nie wygląda. Nie wygląda pociesznie wtedy, gdy w studiu "ekspertami" są jacyś nieznani nikomu doktorzy czy profesorowie - w takich sytuacjach ta część publiczności, która nie ma na tyle zrytych beretów żeby uwierzyć w to, że na polityce najlepiej znają się aktorzy, reżyserzy i gwiazdy rocka, często uznaje, że jakiś profesor czy doktor orientuje się w tym, o czym mówi.

Dzisiaj w radiowej Trójce, około godziny szóstej wieczorem, jakaś babka prowadziła audycję, a gośćmi byli jeden doktor z Uniwersytetu Warszawskiego i jeden doktor z Collegium Civitas. Nie znam nazwiska dziennikarski i nie znam nazwisk zaproszonych doktorów, bo w kuchni barszcz robiłem, ale nazwiska nie są tu najważniejsze. Najważniejsze jest to, jakimi to psami Pawłowa w ogromnej większości są "eksperci" zapraszani do mediów. Babka zaczęła od pytania, co doktorzy na to, że po opublikowaniu raportu MAK-u, raz dwa jeden polityk powiedział, że to dla Polski uderzenie w twarz, na co któryś z dwóch doktorów uruchomił w sobie taśmę z nagraniem takim, że to było do przewidzenia, bo przecież wszyscy wiemy, jakim nienawistnym językiem posługują się posłowie PiS-u, że posłowie PiS-u nie mogli zareagować inaczej, ale że ludzie widzą, jacy są posłowie PiS-u i ten język, język nienawiści, nie pomoże PiS-owi. A wtedy dziennikarka powiedziała: - No tak, ale gwoli ścisłości, to o uderzeniu w twarz powiedział Eugeniusz Kłopotek, poseł PSL-u.

Bardzo dobrze, że dziennikarka w ten sposób zgasiła doktora, który jest "ekspertem". Dobrze,  bo może chociaż parę osób wysłuchawszy tej audycji przemyśli sobie rzetelnie parę spraw. Kto przemyśli? Nie wiem. Być może ktoś. Bo trzeba dodać, że oprócz ojców założycieli, oprócz zatrudnionych w mediach funkcjonariuszy, oprócz zapraszanych do studia "ekspertów", aby media były skuteczne, muszą mieć odpowiednią publiczność. I co - wiecie już dlaczego rozpierdala się rodzinę i dlaczego jest przymus posyłania dzieci do szkoły?

Sorry za to ostanie pytanie - to taki żart skierowany do ciotek Matyld - he, he, he.

piątek, 14 stycznia 2011

Wierzenie i wiedzenie

Janusz Korwin-Mikke napisał tak:

Ci sami ludzie potrafią w tym samym zdaniu oskarżyć Rosjan o to, że podłożyli bombę w samolocie – i o to, że za kontrolerzy za późno kazali wyrównać samolot. Trzeba się w końcu zdecydować: czy oskarżamy kogoś o zamach – czy o błędy techniczne – czy o to, że urządzenia na wieży kontrolnej są przestarzałe, kontrolerzy nie mają podbitych pieczątek od lekarza w książeczkach, a połowa świateł wyznaczających pas startowy miała stłuczone szybki – co też jest sprzeczne z przepisami... itd.

JKM nie ma racji, bo w tym przypadku wcale nie trzeba się decydować albo na jedno, albo na drugie. Nie ma sprzeczności w tym, że kontrolerzy za późno każą wyrównać samolot lecący z podłożoną bombą. W wielu innych kwestiach związanych ze sprawą smoleńską owszem, ludzie popełniają kardynalne błędy, mnóstwo błędów. Wielu ludzi powiada np. tak: - Przecież ze stenogramów wynika, że kontrolerzy źle naprowadzali pilotów - i zaraz potem mówi tak: - Ruskim nie można wierzyć, z pewnością poniszczyli dowody, pewnie kupę rzeczy sfałszowali. - Błąd polega na tym, że jak się wierzy w to, że Ruscy pofałszowali dowody, to nie można powoływać się na stenogramy, gdyż te dali nam właśnie Ruscy.

Ci, którzy wierzą w prawdziwość stenogramów, a nie wierzą w inne ruskie ustalenia, w stenogramy wierzą dlatego, że ta wiara pasuje im do tezy, a w inne ustalenia nie wierzą, bo ta niewiara pasuje im do tezy (specjalnie tak napisałem, powtarzając "bo pasuje im do tezy"; na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to kulawe zdanie, ale to nie jest zdanie kulawe, podobnie jak nie jest zdaniem kulawym to oto zdanie Kierkegaarda: "tylko ten, kto został pogryziony przez węże, wie jak czuje się ten, kto został pogryziony przez węże").

Popatrzcie na teologię. Teologia to jest bardzo poważna nauka i bardzo wielka. Św. Tomasz z Akwinu utrzymywał, że nawet filozofia jest służebnicą teologii i samego siebie miał za teologa, a nie za filozofa. Czy filozofia rzeczywiście może być służebnicą teologii? No pewnie, że tak. W roku 1955 John Langshaw Austin wygłosił na Uniwersytecie Harvarda cykl wykładów ku czci Williama Jamesa. Wykłady te wydano później pod zbiorczym tytułem Jak działać słowami [How to Do Things with Words]. W pierwszym wykładzie Austin mówi m.in. o zdaniach performatywnych, w skrócie zwanych performatywami:

Nazwa ta pochodzi oczywiście od angielskiego „perform”, czasownika, który występuje zazwyczaj z rzeczownikiem oznaczającym czynność – wskazuje ona, że wygłoszenie wypowiedzi jest wykonaniem jakiejś czynności, jest czymś, o czym nie myśli się normalnie jako tylko o powiedzeniu czegoś.

I daje takie oto przykłady performatywów, czyli zdań, które nie są opisem mówiącym, że robię coś, o czym trzeba by powiedzieć, że robię to coś, wypowiadając owo zdanie; nie są też stwierdzeniem, że to coś robię – owa wypowiedź jest po prostu robieniem tego czegoś:

* „Tak (tzn.biorę tę kobietę za mą prawnie poślubioną żonę)” – wypowiadane w trakcie ceremonii zaślubin
* „Nadaję temu statkowi imię >Królowa Elżbieta<” – wypowiadane, gdy butelka rozbija się o dziób
* „Idę o zakład, że jutro będzie padał deszcz”
.

W innych wykładach Austin mówi o fortunności i niefortunności performatywów, o czynnościach lokucyjnych, illokucyjnych i perlokucyjnych oraz o wielu innych osobliwych rzeczach, które sprawiają, że nie mogę wyjść ze zdumienia nad tym, jakimi to dziwacznymi ścieżkami może chadzać myśl człowiecza i których nigdy się nie nauczę, bo nie mam na tyle mocnego powodu ani na tyle silnego samozaparcia, żeby się ich nauczyć. Wykładów Austina nie przeczytałem w całości – przeczytałem tyle, żeby zrozumieć, że ich nie przeczytam.

Tyle o mnie, natomiast taki ojciec Bocheński Austina przeczytał i kiedy podaje jako przykład filozofię, która dla św. Tomasza była ancilla theologiae, i kiedy stwierdza, że jest jak najbardziej naturalne, iż jakaś dyscyplina może być nauką pomocniczą innej dyscypliny, ot, tak sobie, przywołuje Austina:

Jak dalece jest to możliwe, niech świadczy następujący przykład: J. L. Austina „How to Do Things with Words” zawiera bardzo pięknie sformułowaną teorię filozoficzną do użytku teologii sakramentalnej, a filozofia ta została sformułowana przez myśliciela, który prawdopodobnie nawet o istnieniu takiej teologii nie słyszał.

Metodę, jaką posługuje się teologia, Józef Maria Bocheński w liście do swojego ojca opisuje tak:

Teologia jest niesłychanie trudną nauką - gdyby się ją robiło serio, to wymaga równocześnie zupełnego opanowania scholastycznej filozofii i kolosalnej pracy pozytywnej. Teologia mianowicie operuje taką metodą; znajduje najpierw krytycznie (z całym aparatem lingwistyki, paleografii i archeologii etc., etc.) twierdzenia objawione w Piśmie Świętym względem "tradycji" (tj. u pisarzy pierwszych 4 wieków); kontroluje sensum Ecclesiae, tj. definicje dogmatyczne, teorie szkolne, modlitwy etc., etc. (znowu cała awantura) - a uzyskawszy to, aplikuje do otrzymanych twierdzeń z wyszukaną złośliwością najtrudniejsze kombinacje filozoficzne, aby te dane zrozumieć i ewentualnie wyciągnąć z nich dalsze wnioski.

Istotne jest to, że teologia nie może wykombinować niczego, co się nie zgadza z prawdami objawionymi. Jak ktoś wykombinuje coś takiego, co się z objawieniem nie zgadza i będzie to głosił jako coś prawdziwego, to zrobi herezję. Napisałem kiedyś, że ja z teologią mam niejaki kłopot. Właściwie to z teologią mam kłopot i metakłopot. Metakłopot polega na tym, że jeszcze całkiem nie wiem, na czym polega mój kłopot z teologią; jeżeli się dowiem, to z pewnością napiszę Wam o tym. Teraz, mimo wszystko, spróbuję powiedzieć, na czym polega mój kłopot. Dam przykład. Po mojemu teolog jest w pewien sposób ograniczony. Dobrze to czytajcie - uważam, że może być tak, iż teolog jest najmniej ograniczony ze wszystkich myślicieli. Czytałem gdzieś, ale teraz nie pamiętam gdzie, taką fajną anegdotę, jak to fizycy i filozofowie przedzierali się przez ten cały nasz stary dobry świat  próbując zrozumieć, jak ten świat działa, i kiedy już na koniec życia dotarli blisko, bardzo blisko tych ostatnich drzwi, no wiecie - ostatnich drzwi przed tym czymś, co jest za tymi drzwiami i co jest właśnie tym czymś, czego całe życie szukali, to zobaczyli, że tam, pod tymi drzwiami, od dawna już siedzą teologowie. Powiadam zatem raz jeszcze - być może jest tak, że teologowie są ograniczeni w najmniejszym stopniu, niemniej jednak są. Teologowie nie mogą powiedzieć na przykład tego, że Jezus nie jest Bogiem. Sprawa z tym ograniczeniem nie jest jednak dla mnie całkiem jasna, bo może to, że teologowie nie mogą powiedzieć, iż Jezus nie jest Bogiem, nie jest żadnym ograniczeniem? Skoro Jezus Bogiem jest, to co to za ograniczenie nie móc zaprzeczyć bóstwu Jezusa? Tak po prawdzie to przecież trudno uznać, że historycy są ograniczeni przez to, iż nie mogą uznać, że Sokrates nie został otruty (wydaje się, że Szestow nie ma trudności z uznaniem czegoś takiego, no ale to jest Szestow). Widzicie teraz, że dobrze robię mając metakłopot z teologią.

Jakby nie było, jedno jest pewne - ludzie zawsze opierają się na autorytetach, wszyscy, a wynika to z tego, że nikt nie może być autorytetem epistemicznym w każdej dziedzinie. Mówiąc inaczej - nikt nie może zbadać wszystkiego, mieć wszystkie umiejętności, na wszystkim się znać, wszystko wiedzieć, wszystko umieć. Henri Bergson w książce Dwa źródła moralności i religii pięknie prowadzi rozważania dotyczące mistycyzmu i daje taki tekst:

Na początku trzeba by założyć, że doświadczenie naukowe lub ogólniej: obserwacja, zarejestrowana przez naukę, zawsze była możliwa do powtórzenia lub weryfikacji. W czasach, gdy Afryka centralna była terra incognita, geografia zdawała się na opowiadanie pojedynczego odkrywcy, jeżeli dawał on wystarczające gwarancje uczciwości i kompetencji. Trasa podróży Livingstone'a przez długi czas znajdowała się na mapach naszych atlasów. Odpowie się być może, że potencjalna weryfikacja była możliwa, nawet jeśli nie dokonywała się faktycznie, że inni podróżnicy mogli tam swobodnie pojechać i zobaczyć, że mapa naszkicowana według wskazówek pojedynczego podróżnika była zresztą prowizoryczna i czekała na późniejsze odkrycia, które miały nadać jej definitywny kształt. Zgadzam się z tym; lecz także mistyk odbył taką podróż, jaką mogą powtórzyć inni, jeśli nie faktycznie, to przynajmniej mają do tego prawo; ci zaś, którzy są naprawdę do tego zdolni, są przynajmniej tak samo liczni jak ci, którzy posiadaliby śmiałość i energię Stanleya poszukującego Livingstone'a.

Wracam do wierzenia i niewierzenia w ruskie ustalenia w sprawie smoleńskiej. Oprócz tych, którzy w niektóre ruskie ustalenia wierzą, a w inne nie wierzą, są i tacy, którzy w żadne ruskie ustalenia nie wierzą, a także tacy, którzy wierzą we wszystko, co im Ruscy do wierzenia podają. Ci ostatni są na podobieństwo tych, którzy wierzą we wszystko, co im mówi Kościół Katolicki. Dla tych, którzy wierzą w to, co im mówi Kościół Katolicki, autorytetami są papież, ksiądz katecheta, autorzy książek mających imprimatur itd. Ci, którzy wierzą w to, co im mówi Kościół Katolicki wiedzą, kto jest dla nich autorytetem. Oni to wiedzą. Wiedzą.

Понял?

środa, 12 stycznia 2011

Czy we Frankfurcie są wielbłądy?

Tusk oddał całe postępowanie w sprawie smoleńskiej Ruskim, a po ośmiu miesiącach, kiedy mu jego ludzie pokazali czy streścili ten brudnopis raportu MAK-u obwieścił, że raport jest nie do przyjęcia. Mniejsza już o to, co sobie myślał Tusk oddając sprawę w ruskie ręce - że Ruscy co napiszą w raporcie? Powiadam, mniejsza o to. Istotne jest, że teraz Tusk zbiera owoce swojego postępowania. Popatrzcie na dzisiejsze wydanie Kropki nad i - pewnie to niedługo powieszą na stronie TVN24. Posłuchajcie, co Miller mówił. I posłuchajcie co w Rozmowie Rymanowskiego powiedział Klich, ten Klich od lotnictwa. Też to w nocy na stronie TVN24 powieszą.

Dobra, jak już powiedziałem, Tusk zbiera owoce swoich decyzji. No i dzisiaj w audycji Minęła dwudziesta w TVP INFO Sulikowa pyta Piotra Ołowskiego, posła PO, czy decyzja o oddaniu postępowania Ruskim była dobra, na co Ołowski powiada, że bardzo dobra.

Nic nie można poradzić na takiego Ołowskiego i parę milionów podobnych mu ciotek Matyld. Moim zdaniem tu nie idzie o jakąś zapiekłość polityczną czy coś takiego; moim zdaniem tu o co innego idzie. A o co? Czytajcie dalej. W książce Wprowadzenie do logiki, do której Przedmowę napisał Jan Woleński, ateista pełną gębą, autor książki, Józef Bremer, który jest piekielnie łebskim jezuitą, przytacza taką jedną ciekawą historyjkę. Oto jakieś uczone doktory czy profesory wzięły jednego Nazira, wieśniaka z Kazachstanu i przedstawiły mu taki sylogizm: "W Niemczech nie ma wielbłądów. Frankfurt jest miastem w Niemczech. Czy we Frankfurcie są wielbłądy?"  Na to Nazir mówi: - Nie wiem, nigdy nie widziałem niemieckich miast. - Wtedy uczone doktory czy profesory powtarzają facetowi sylogizm, na co gość stwierdza: - Pewnie są tam wielbłądy, jeśli to duże miasto to powinny tam być wielbłądy.

I tyle. O to właśnie idzie.

Oglądajcie seriale

W TVN24 pokazali trochę tych uwag, które Tuskowy rząd (jakaś tam komisja te uwagi sporządziła, ale to nieważne - zawsze chodzi o rząd, bo w dzisiejszych czasach rządzi egzekutywa, rządzi absolutnie, ustawodawcy czy rozgrzane sądy to tylko kwiatki do kożucha) sporządził do raportu MAK-u. Nawet przytomne te uwagi, tyle tylko, że Ruscy je olali. Nic dziwnego - mogli olać, to olali.

Kiedy po 10 kwietnia ludzie wściekali się na to, że Tusk oddał całe śledztwo Ruskim, to giganci intelektu pytali retorycznie: - A co niby miał zrobić? Wypowiedzieć Ruskim wojnę? - Co głupsi giganci intelektu dodawali obrzędowe: he, he, he. Zresztą, Tusk też powiedział, że przecież nie wypowie Ruskim wojny. Jak powiedział, tak zrobił - wojny nie wypowiedział. Istota sprawy polega natomiast na tym, że dzisiaj, kiedy Ruscy jawnie pokazali, że gardzą Polską, po prostu gardzą, położenie Tuska nie zmieniło się ani na jotę - Tusk w dalszym ciągu nie wypowie Ruskim wojny.

Po dzisiejszym show MAK-u mnóstwo ludzi wkurwiło się. Ja się nie wkurwiłem. Uważam, że dobrze się stało, jak się stało. Mamy raport, który stwierdza, że Ruscy byli w porządku - lotnisko było w porządku, urządzenia na lotnisku były w porządku, kontrolerzy byli w porządku itd. Cała wina leży po stronie polskiej - załoga mało wytrenowana, nie była w stanie skutecznie pracować, piloci popełnili katastrofalne błędy, Błasik się napił i wywierał naciski, jeszcze ktoś tam do kabiny wlazł wywierając naciski itd. Super.

Teraz tak - Protasiuk, reszta załogi i generał Błasik to byli podwładni Klicha, ministra od wojny. Klicha ministrem od wojny zrobił Tusk. Kto ma trochę oleju w głowie, ten rozumie, co oznacza raport MAK-u. Co oznacza dla Tuska.

Powiem Wam, czego się bałem. Otóż bałem się tego, że Ruscy obwieszczą, iż oprócz tego, że nasi piloci popełnili masę błędów, jakiś Wania z wieży kontrolnej też dał dupy i zapewnią, że tego Wanię wtrącili do więzienia. W tej sytuacji gazety napisałyby, że Tusk mężnie, a nawet bohatersko postawił się Ruskim, którzy nie mając wyjścia przeprowadzili zajebiście profesjonalne śledztwo i w myśl zasady amicus Plato sed magis amica veritas, pokazali, że i ich Wania jest winny. Ciotki Matyldy zawyłyby z rozkoszy, zaraz porobiłyby blogowe notki, w których zadałyby pytanie: - No i co, pisiory? A jednak Tusk jest gość, co nie? - Te głupsze ciotki Matyldy rzecz jasna dodałyby obrzędowe he, he, he.

Ruscy jednak nie zrobili tak, jak obawiałem się, że zrobią. Ruscy pokazali, że czują się mocni i że gardzą tymi, którzy są słabi. Moim zdaniem to bardzo dobrze. Bo to jest cezura. To jest cezura z naszego, polskiego punktu widzenia. Bo teraz wszystko jest już pozamiatane. MAK przedstawił raport. Tusk musi coś z tym zrobić. I ludzie też muszą coś z tym zrobić. Wydaje się, że po dzisiejszym przedstawieniu w wykonaniu MAK-u ludzie powinni pogonić Tuska już, dzisiaj, zanim zapadnie wieczór. Ale pewnie nie pogonią. Niezależnie od tego, co się stanie, trzeba się cieszyć, bo dowiemy się, na czym stoimy. Jeżeli okaże się, że ludzie mają w dupie nawet coś takiego, jak, mówiąc najogólniej, sprawa smoleńska, to trudno - mamy przejebane, ale przynajmniej wiemy jak jest.

***

Oglądam sobie serial Kancelaria adwokacka. W jednym z odcinków była taka sprawa, że gliniarz zatrzymał faceta, przeszukał go, znalazł dragi, no i prokurator poniósł sprawę do sądu. Trwa przesłuchanie. Obrońca pyta tego gliniarza, jak to się stało, że on znalazł te dragi. Gliniarz opowiada, że facet do niego podszedł, powiedział, że ma przy sobie narkotyki i zgadza się na przeszukanie. Gliniarz przeszukania dokonał, dragi znalazł i tyle. Jak sędzina to usłyszała, to zawołała do siebie prokuratora i adwokata i powiedziała prorokowi, że na drugi raz, jeżeli zechce zrobić jakiś wałek, to niech wymyśli wersję przynajmniej trochę prawdopodobną, a teraz niech spierdala. I umorzyła sprawę. Ale to nie koniec. Wszyscy wychodzą z sali i ten gościu, przy którym znaleziono narkotyki, obwieszcza swojemu adwokatowi, że było tak, jak powiedział ten gliniarz. Adwokatowi opada szczęka, niczego nie rozumie, a ten od narkotyków wyjaśnia, że specjalnie ustawił to wszystko w ten sposób, bo wiedział, że żaden sąd w tę wersję nie uwierzy, a teraz, kiedy gościu został uniewinniony, to będzie miał spokój, bo gliniarze nie ruszą go z obawy przed oskarżeniem o to, że gościa prześladują.

Moim zdaniem jasne jest, co chciałem powiedzieć.

wtorek, 11 stycznia 2011

Co wiedział Arystoteles


Arystoteles, rzecz jasna, wiedział mnóstwo rozmaitych rzeczy, a pośród tych rzeczy wiedział i to, o czym w książce Historia filozofii politycznej. Od Tukidydesa do Locke'a [Wydawnictwo Marek Derewiecki. Kęty 2010.] napisał W. Julian Korab-Karpowicz:

W każdym społeczeństwie cnota, tak jak wysoki poziom inteligencji, dobry gust i dobre wykształcenie, jest udziałem mniejszości. Identyfikując szczęście z kultywowaniem cnoty, a cnotę z poczuciem szlachetności i prawości, Arystoteles wie, że może się zwrócić jedynie do ograniczonego audytorium. Mniejszość, do której się zwraca, można określić jako elitę moralną i intelektualną. Jest to grupa złożona z tych, którym z różnych powodów, ale przede wszystkim z uwagi na wychowanie, jakie otrzymują we własnej rodzinie, bliskie jest dobro i piękno. (...) Grupę tę nazywa się czasem "solą narodu". Jest ona podstawą rozwoju cywilizacyjnego każdego społeczeństwa. W przypadku jej słabości lub braku jej oddziaływania, ulega ono degradacji moralnej i w konsekwencji także materialnej. Jest ona ponadto miarą dobrego i złego, i reprezentuje specyficzny dla każdej społeczności kodeks norm obyczajowych i moralnych.

Pomyślałem sobie, że jeżeli Arystoteles ma rację, to jesteśmy naprawdę w głębokiej dupie.

niedziela, 9 stycznia 2011

Mądrość

Słucham sobie po nocach Radia Maryja. Gadają tam o różnych rzeczach. Na przykład o tym gazie gadają, cośmy go od Ruskich kupili płacąc najwięcej w Europie i dwa razy tyle, ile płacą Chińczycy. Słuchałem takiego gościa, inżyniera, który zawiadywał Rurociągiem Przyjaźń, a także wieloma innymi rurociągami, w Kanadzie i cholera wie gdzie jeszcze. Szczęka mi opadła, kiedy posłuchałem, co ten facet mówi, bo z tego, co mówi wynika, że tuskowe są przedłużeniem Gazpromu, przez wielu nazywanego Rosją.

O wielu innych ciekawych rzeczach w Radiu Maryja gadają, o takich rzeczach, o których w innych radiach i telewizjach nie gadają, ale przecież nie po to rozmaici ojcowie założyciele dostali pozwolenie na założenie telewizorków i radyjek, żeby gadać o tym, o czym gadać nie należy.

Dwie noce do tyłu w Radiu Maryja dali wypowiedź jakiegoś profesora od filozofii, ale nie usłyszałem, jak gość się nazywa. Ten profesor mówił o filozofii, która, jak wiadomo, jest umiłowaniem mądrości. Super, umiłowaniem mądrości, ale co to jest ta mądrość? No więc ten profesor powiedział, że mądrość, to znajomość przyczyn rzeczy.

Moim zdaniem to jest bardzo ładnie powiedziane - mądrość, to znajomość przyczyn rzeczy. I kiedy zastanawiacie się nad tym, jak to jest możliwe, iż kupa ludzi nie rozumie, że nie da się sterować klimatem na kuli ziemskiej, że kiedy płynie się okrętem to nie da rady pokonać sztormu, a wszystko co można zrobić podczas sztormu, to uratować swoją dupę, że, o ile życie ma trwać, nie da się zrobić tak, jak stwierdził Antoine Marie Jean-Baptiste Roger de Saint-Exupéry, żeby w jednym momencie wszystkie samoloty pocztowe zaparkowały bezpiecznie, kiedy zatem zastanawiacie się nad tym wszystkim, to powiedzcie sobie na głos to zdanie: mądrość, to jest znajomość przyczyn rzeczy. I zastanówcie się nad tym powiedzeniem.

Czy wszystko jest już jasne?

środa, 5 stycznia 2011

Grasia

Tusk spotkał się z rodzinami zabitych pod Smoleńskiem. Zrobiła się z tego draka. Ewa Kochanowska na spotkaniu powiedziała, co powiedziała, powtórzyła to w mediach i opisała reakcję Tuska, po czym Graś polazł do radia i opierdolił Kochanowską. Jest prosty sposób na to, żeby publiczność dowiedziała się, co kto powiedział - wystarczy opublikować stenogramy, a najlepiej nagrania ze spotkania Tuska z rodzinami zabitych pod Smoleńskiem.

Wydaje się, że sprawa jest prosta - trzeba opublikować to, co na spotkaniu zostało powiedziane i już, po kłopocie. A jednak Tusk nie chce, żeby publiczność wiedziała, co na tym spotkaniu powiedziano. Co więcej - nasłał na Kochanowską Grasia, który robi za dozorcę u jednego Niemca, no i Graś w radiu na Kochanowską napadł. W tej sytuacji jasne jest, że premier Rzeczypospolitej Polskiej nie zachowuje się honorowo wobec kobiety, z którą jest w sporze. No bo co to za honor naszczuć na kobietę swojego Grasia?

To, że Tusk zachowuje się tak, jak się zachowuje, to jedno, Tusk taki właśnie jest, ale jest i druga strona medalu: gdzie są ci wszyscy racjonaliści, którzy nic innego nie robią, tylko wszystko weryfikują i falsyfikują? Dlaczego ci wszyscy oświeceni ludzie nie wrzeszczą na całe gardło krzycząc: - Tusku, w imię prawdy, opublikuj nagrania!

I jeszcze jedna rzecz - jak można popierać człowieka, który w spornej sytuacji na kobietę nasyła Grasia???!!! To jak - Tusk jest chłop, czy co?

wtorek, 4 stycznia 2011

Szkoda

Kiedyś, dawno, dawno temu, była taka duża gaduła u Jareckiego, jeszcze w salonie24. No i tam z Nameste gadaliśmy. Nameste, moim zdaniem, to był w salonie24 lewak największego kalibru - nie jakiś żywiołek pomniejszego płazu, jakich pełno, tylko naprawdę łebski gość. Jak czegoś nie wiedział, to nie udawał, że wie, a przecież dużo wie. Raz napisałem, że młode klechy mają na tyle oleju w głowie, że się do roboty w charakterze egzorcysty nie pchają, a Nameste nie załapał, dlaczego to, że się nie pchają świadczy o tym, że mają olej w głowie i zapytał. Innym znowu razem w jednym komentarzu wytłumaczył mi, o co biega temu całemu logikowi Goedlowi, co się z Tarskim kolegował.

No i w tej gadule u Jareckiego ścinaliśmy się o to, czy to Dawkins jest głupi, czy może, jak Dawkins powiedział w wywiadzie, głupi są teiści. Ja utrzymywałem, że głupi jest Dawkins i wyśmiewałem Dawkinsowe kryterium mające niby świadczyć o głupocie lub o mądrości, a mianowicie to, czy ktoś w Pana Boga wierzy czy nie wierzy. Napisałem, że z Dawkinsem w szachy chętnie zagram, mogę czarnymi, i jak wygram to będę ogłaszał, że ja mądry jestem, a Dawkins głupi. Nameste nie zgodził sie z tym, że umiejętność grania w szachy świadczy o mądrości czy głupocie i napisał bardzo dobrą rzecz. Napisał, że Dawkinsowi po prostu szkoda tych wszystkich teistów, bo zamiast rozwijać się po człowieczemu ile wlezie, bez bujania w oparach religii czy innej metafizyki, ci wszyscy wierzący w Pana Boga... I tu nie wiem co. Bo niby co komu szkodzi w Pana Boga wierzyć?

W wywiadzie udzielonym Benowi Steinowi na potrzeby filmu Expelled no intelligence allowed Dawkins stwierdza, że jego zdaniem ci, którzy odrzucili Boga są w stanie poczuć pełnię wolności.

Na to Stein poprosił Dawkinsa, żeby ten powiedział, na ile procent, jego zdaniem, Bóg nie istnieje. Taka to była gadka:

Dawkins: - Trudno powiedzieć, ale około 99 procent.
Stein: - A skąd pan wie, że 99, a nie 97?
Dawkins: - Nie wiem, proszę mnie o to nie pytać. Trudno to określić. To jest po prostu bardzo nieprawdopodobne.
Stein: - Ale nie może pan podać dokładnej liczby?
Dawkins: - Oczywiście, że nie.
Stein: - Może być więc i 49 procent?
Dawkins: - Nie wiem... dla mnie to mało prawdopodobne. Więcej niż 50.
Stein: - Skąd ta pewność?
Dawkins: - Nie wiem, takie zajmuję stanowisko w książce.

Tutaj macie ten odcinek filmu, w którym Dawkins i Stein mówią to, o czym napisałem:



W tej rozmowie Dawkins nie powiedział, jaką to metodą liczy się prawdopodobieństwo istnienia Pana Boga.

Powiem Wam, że mnie nie szkoda ludzi, którzy w Boga wierzą, ale też nie szkoda mi Dawkinsa, który najpierw plecie, że Pana Boga nie ma na 99%, a za chwilę stwierdza, że nie wie, skąd się te 99% wzięło, ale na bank Bóg nie istnieje na ponad 50%. A Wam Dawkinsa szkoda? Przecież możecie być bardziej wrażliwi i współczujący ode mnie.

Powiem Wam natomiast, czego mi szkoda, albo kogo mi szkoda. Prawie trzy lata temu napisałem tekst, z którego fragment zacytuję:

Pracowałem sobie przy stole pracowym, popijając Deutsche Bier Grafen Walder z Lidla (1,69 zł puszka) i słuchałem radia. W radiu gadali. Lubię, kiedy radio gada. Radio powinno gadać.

Redaktor rozmawiał z jakąś babką, która jest cwana w obliczaniu emerytur. Kobieta mówiła o kwotach bazowych, podstawach, współczynnikach i mnóstwie innego gówna, które jest konieczne do tego, aby ograbiany przez kilkadziesiąt lat człowiek dostał na stare lata zapomogę od państwa zwaną emeryturą. Bardzo dobrze ta pani wyznawała się na całym tym gównie.

Później radio zagrało piosełkę.

Później ten sam redaktor rozmawiał z jakąś babką, która walczy o to, żeby baby i chłopy miały równo. Pani powiedziała, że na kuli ziemskiej mamy 191 państw i tylko w siedmiu z nich głową państwa jest kobieta i tylko w ośmiu państwach kobiety są premierkami. Według tej pani taki stan rzeczy jest do dupy i trzeba walczyć, żeby tę sytuację zmienić=polepszyć. Trzeba walczyć. Walczyć. Walczyć. Walczyć trzeba. (...)

Kurwa, ale to jest szkoda! No szkoda, że mnóstwo ludzi, zamiast popychać sprawy do przodu najlepiej jak się da, zamiast cieszyć się życiem, dziećmi, rodziną, przyjaciółmi, sztuką, seksem, książkami, pracą i tym wszystkim, co składa się na dobre człowiecze życie, zajmuje się kwotami bazowymi, walczy o chuj wie co, propaguje syf, jednym słowem buduje astronomię na kółkach. Mówię Wam - to jest cholerna szkoda.

I jeszcze to Wam powiem, że mnie szkoda tych ludzi, którym inni ludzie zabierają ciężko zarobione pieniądze i pakują tę kasę niby w jakieś ubezpieczenia, które najpierw są z jednego filara, później, kiedy ten popierdolony projekt się sypie, są już z dwóch filarów, następnie z trzech filarów, a jak się jeszcze bardziej system sypie, to się te filary likwiduje, a nikt z publiczności nic z tego nie rozumie. Szkoda mi tych wszystkich ludzi, którzy coraz ciężej pracują po to, żeby ich inni ludzie coraz bardziej zadłużali. Szkoda mi ludzi, którzy w rozmowach ze znajomymi muszą twierdzić, że Rosja to porządne państwo, że Rosjanie w ramach uprawiania polityki nie zabijają ludzi, że prowadzą profesjonalne śledztwa w sprawach katastrof samolotowych, że demokracja u nich postępuje jak nigdy dotąd itd. Szkoda mi ludzi, którzy w XXI wieku, w środku Europy, nie wiedzą, kiedy jaki pociąg pojedzie i czy w ogóle pojedzie, a jak pojedzie, to trzeba do niego włazić przez okno. Szkoda mi tych wszystkich ludzi, którzy muszą bronić stanowiska, że to dobrze zaprzestać budowania dróg. Szkoda mi tych, którzy chcąc pooglądać i posłuchać w telewizji o polityce, skazani są na Ordyńskich, Lisów, Olejnikowe i Kuźniarów. Szkoda mi tych wszystkich ludzi, którzy są ograbiani z pieniędzy na konto ubezpieczenia zdrowotnego, a później miesiącami czekają na wizytę u lekarza. Mówię Wam, cholernie mi szkoda tych wszystkich ludzi, niezależnie od tego, czy są teistami czy nie.

Na koniec cytat z książki Odzyskanie wolności Paula Johnsona:

Niegdyś traktowałem państwo jako środek, dzięki któremu mniej fortunni z nas mogą osiągnąć autoekspresję i moralne spełnienie, które jest ich prawem jako istot stworzonych na obraz Boga. Chociaż dalej uważam ten cel za pożądany, nie pokładam już najmniejszego zaufania w państwie jako środkowi do jego realizacji. Przeciwnie, zacząłem w nim widzieć największą przeszkodę na drodze do indywidualnej autoekspresji i moralnego dojrzewania każdego z nas, a w największym stopniu ludzi ubogich, słabych, pokornego serca i biernych.

Moim zdaniem Johnsonowi też jest bardzo, bardzo szkoda.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Czytajcie tę książkę



polski spirit pisze tak:

10 kwietnia 2011 roku powinien dać nowy historyczny wyraz tej dacie. Jak zawsze kolejnej bolesnej rocznicy zbrodni katyńskiej, a teraz także śmierci 96 Polaków w katastrofie samolotu spowodowanej przez polskiego prezydenta, co nie umiał spokojnie i bezpiecznie latać. Ale od 10 kwietnia 2011 roku przede wszystkim radosnego, trwałego pojednania polsko – rosyjskiego. Bo w tym jest nasza pomyślna przyszłość, tak jak niedawno w pojednaniu z Niemcami. Koniec ciągłego znaczenia polskich flag żałobnym kirem i obnoszenia zmarłych na narodowych sztandarach. Ja wolę co roku 10 kwietnia napić się z braćmi Rosjanami ich ''kriepkiej wodki'' i zakąsić symbolicznie dwoma polskimi kartoflami.

No i super. W książce Łukasza Warzechy Lech Kaczyński. Ostatni wywiad. ś.p. prezydent powiada, że są i tacy ludzie, którzy uważają, że dobrze im będzie w niemieckiej demokracji. I dodaje: - No cóż, co kto lubi.

Że polskiemu spirytowi podoba się pić wódkę z braćmi Rosjanami i zakąszać symbolicznie dwoma polskimi kartoflami, to o to mniejsza. Gorzej, że polski spiryt pisze coś takiego:

Zginął polski prezydent, najwyższy urzędnik w państwie, ale bezdyskusyjnie mniej niż średniego kalibru. Najmniej ze wszystkich dotychczasowych prezydentów lubiany i szanowany, zarówno przez polską jak i międzynarodową opinię publiczną. Tuż przed śmiercią krytycznie oceniony przez ponad 80% społeczeństwa. Poza Gruzją całkowicie izolowany w Europie i na świecie.

Zaiste, porażający argument: był izolowany. Jak wiadomo z historii, mnóstwo ludzi w rozmaitych dziedzinach było izolowanych. Galileusz był izolowany. Adam Michnik był izolowany. Poglądy Kopernika były izolowane. I co z tego ma niby wynikać?

Druga rzecz w związku z tym izolowaniem. W książce Warzechy znalazłem mnóstwo ciekawych informacji. Niektóre z tych informacji znałem, ale nie miałem właściwego kontekstu. Kaczyński parę razy wspomina np. o tym, że rozpisanie referendum w sprawie ratyfikowania traktatu lizbońskiego uważał za wielki błąd. Mówi o tym raz i drugi, ale nie wyjaśnia, dlaczego to miałby być błąd, a Warzecha o to nie pyta. Wściekałem się, ale w końcu doczekałem się wyjaśnienia. Otóż Kaczyński stwierdza, że gdyby rozpisać referendum, to, jego zdaniem, zwolennicy traktatu wygraliby w cuglach, co skutkowałoby tym, że w przyszłości nie można by w żaden sposób kwestionować niczego, co z traktatem związane, bo przecież naród w ogromnej większości opowiedział się... itd.

Powtarzam - w książce znalazłem mnóstwo ciekawych informacji, w tym wiele dotyczących, że tak powiem, robienia polityki od kuchni. Poczytajcie sami o rozmowach prowadzonych przez Kaczyńskiego z głowami różnych państw, poczytajcie o tym, jak Sarkozy dzwonił do Jarosława Kaczyńskiego (właśnie do Jarosława), ale się za pierwszym razem nie dodzwonił, bo mu nie bardzo szło z angielskim, poczytajcie o Wacławie Klausie, który jest świetny chłop, tylko ma coś takiego, że się fascynuje Rosją :-) Poczytajcie o wielu innych sprawach, o tym chociażby, że Tusk boi się Rosji. Poczytajcie, bo Wam tego w telewizji nie powiedzą, a i w gazetach nie napiszą. Poczytajcie, to przekonacie się, jak to Lech Kaczyński był izolowany, na czym to izolowanie polegało, przez kogo był izolowany i w jakim celu. Przeczytajcie tę książkę dla wielu powodów, a jednym z nich niech będzie to, żebyście nigdy, w żadnej rozmowie na temat Lecha Kaczyńskiego, przez brak wiedzy nie wyszli na durnia na podobieństwo polskiego spiryta.