statsy

czwartek, 29 grudnia 2011

Robić z chuja pelerynę

W marcu 2010, jeszcze przed Smoleńskiem, kiedy to miałem komfort bujania w obłokach i pisania takich sobie erudycyjnych tekściorów, napisałem tekst pod tytułem Wrestling. Wkleję kawałek tego tekstu:

Nie mam nic do polityki, ale do polityki, a nie do tego, co w telewizorze nazywają polityką i w co wierzą ciotki Matyldy ufając, że to, w co wierzą, to polityka. W książce "W obronie polityki" Bernard Crick trafia w istotę rzeczy:

Starając się zatem zrozumieć wielość form rządów, spośród których tylko jedna jest polityczną, szczególnie łatwo jest wziąć retorykę za teorię. Stwierdzenie, że sprawowanie każdej władzy wymaga działań politycznych, jest albo figurą retoryczną, albo wyrazem wyrazem zamętu w głowie. Dlaczego na przykład nazywać 'polityką' walkę o władzę, skoro jest to tylko walka o władzę?"

Arystoteles polityką (także: filozofią spraw ludzkich) w szerokim tego słowa znaczeniu nazywa naukę obejmującą ogół działań moralnych ludzi. Ta szeroko rozumiana polityka (filozofia spraw ludzkich) dzieli się na etykę i politykę w węższym znaczeniu, czyli teorię państwa.

Oczywiście wiadomo, że Arystoteles żył sobie w fajnym polis, społeczności w końcu niewielkiej, kłopotów z opłacaniem rachunków nie miał, ciepło mu było itd. więc sobie mógł piękne rzeczy wymyślać, niemniej jednak aż żal dupę ściska na myśl o tym, jak daleko jesteśmy od właściwego rozumienia, czym jest polityka.


Dzisiaj w felietonie dla Wirtualnej Polski Jadwiga Staniszkis pisze:

Polityka, (choć Tusk i Sikorski wydają się tego nie rozumieć) to wciąż przede wszystkim arystotelesowska refleksja społeczeństw nad własną kondycją moralną w toku tworzenia prawa. A także dbanie o szanse rozwojowe własnej wspólnoty.

Nie wiem, czy ja się ze Staniszkis częściej zgadzam, czy też częściej się nie zgadzam, ale teraz się zgadzam. Ci ludzie nie rozumieją rzeczy fundamentalnych. I - nie wiem, co jest tego przyczyną - brak talentu, głupota, lenistwo? - dość, że nie znają się na swojej robocie. No nie umieją robić tego, za co się wzięli. I nie chodzi tylko o Tuska i Sikorskiego; tu chodzi o całą tę ekipę. Właśnie minutę temu Andrzej Włodarczyk, wiceminister zdrowia, na konferencji prasowej, na której w roli głównej występuje Arłukowicz, powiedział do dziennikarza, żeby dziennikarz zapisał sobie następujący adres: www.ema. Ja to oglądam w knajpie takiej fajnej, w której wszyscy wiedzą, że fanem Liverpoolu jestem i w której cieszę się szacunkiem za ten finał Ligi Misiów, w której najebaliśmy Milanowi w karniakach. No i jak Włodarczyk powiedział, że adres jest www.ema, to chłopy, z którymi piwo piję zakrzyknęły: - www.ema, kurwa, co??? Ten gościu, Włodarczyk, nie kuma nawet tego, że po www. ema musi być coś jeszcze. Głupia sprawa, ale właśnie tak działa Sieć.

O! Po jakichś pięciu minutach przemowy Włodarczyk przyznał, że dał dupy z tym adresem i podał prawdziwy adres, mianowicie: www.ema.europa.eu. Już po pięciu minutach mu podpowiedzieli - brawo!!!

Powtarzam - ci ludzie nie znają się na swojej robocie i nie rozumieją, czym jest polityka. Uzasadniam swoją tezę tak: wygląda na to, że ta rządząca menażeria naprawdę potrzebuje zrobić z chuja pelerynę i wykołować ten miliard zyli kosztem chorych ludzi. Zresztą - popatrzcie na cały ten burdel, który zafundowała nam Kopaczowa, a firmuje Arłukowicz.

Najgorsze w tym syfie jest to, że ci, którzy nie rozumieją tego, o czym napisałem, mogą iść i wrzucać kartki do urny wyborczej.

sobota, 24 grudnia 2011

Nie trzeba było

W tym samolocie był mój znajomy, dobry znajomy, bardzo dobry znajomy. Nie przyjaciel, bo zabrakło nam czasu. Rozumiecie? Zabrakło nam czasu. Takie rzeczy się wie.

No i kiedy dowiedziałem się o tym, co się stało w Smoleńsku, zadzwoniłem do swojego przyjaciela, który był przyjacielem mojego znajomego z tego samolotu i popłakaliśmy sobie przez telefon. To było pierwsze, co wtedy zrobiłem - wylazłem na balkon, zajarałem szlugę, zadzwoniłem do mojego przyjaciela i we dwóch popłakaliśmy przez telefon.



Powiem tak - ludzie zabijają i czasami, że tak powiem (aż mnie samego zęby bolą od tego skrótu, który teraz robię, ale niech tam - w końcu nie piszę dla idiotów), zabijają zasadnie (wojna - tu chyba zgodzą się wszyscy, chociaż licho wie; samoobrona - tu chyba nie wszyscy się zgodzą; kara śmierci - tu na pewno nie wszyscy się zgodzą). Jakkolwiek strasznie to brzmi, to czasami trzeba zabić. Ale powiem Wam coś - niezależnie od tego, co myślą rozmaite chuje, moim zdaniem ludzi z tego samolotu nie trzeba było zabijać. Takie właśnie jest moje zdanie.

***

DOPISEK - oglądajcie, bo to materiał obowiązkowy.

piątek, 23 grudnia 2011

Nasi mądrzy bracia Czechici

fotka stąd

nameste, taki jeden lewacki bloger, kumaty fest, nie jak ciotki Matyldy w rodzaju galopującego majora czy Mikiego, wiele razy w swoich tekstach dawał wyraz zachwytowi nad tym, jacy to przytomni są nasi bracia Czechici. No bo nie zawracają sobie dupy Panem Bogiem, a chrześcijańskie bajdurzenia, chrześcijańskie znaczki typu krzyż i w ogóle chrześcijańskie zabobony wyeliminowali z przestrzeni publicznej. Nie natknąłem się na tekst, w którym nameste rozważa taki oto problem, czy przypadkiem nie jest tak, że bracia Czechici mogą sobie funkcjonować jako ludki wyzwolone z religijnych zabobonów tylko dlatego, iż wokół nich pełno normalnych, religijnych ludzi. Być może nameste pisał na ten temat, ale powtarzam - ja się na taki tekst nie natknąłem.

OK, teksty tekstami ale przejdźmy do prawdziwego życia. Oto dzisiaj pochowano Vaclava Havla. Państwowe uroczystości pogrzebowe odbyły się w katolskiej katedrze św. Wita. Katolską żałobną Mszę świętą odprawił katolski arcybiskup Dominik Duka. Na początku katolskiej Mszy świętej katolski legat papieski, katolski kardynał Giovanni Coppa, odczytał specjalny list katolskiego papieża Benedykta XVI. Podczas katolskiej Mszy świętej odprawiane były wszystkie zwyczajowe katolskie czary-mary z transsubstancjacją włącznie.

To tyle na temat naszych mądrych braci Czechitów i naszego kumatego blogera nameste.

czwartek, 22 grudnia 2011

Ze świątecznych towarów brakuje nam obecnie śledzi solonych. I cytrusów.

Wczoraj Rymanowski pogadał z Małgorzatą Wassermann. Nie pierwszy raz z nią pogadał i nie pierwszy raz dobrze pogadał. Niektórzy ludzie zastanawiają się nad tym, jak to jest możliwe, że Rymanowski ma robotę w walterowni. Być może dobre wyjaśnienie daje Paweł Zyzak, który w książce Gorszy niż faszysta stwierdził, że Rymanowski w prorządowej stacji TVN pełni funkcję swego rodzaju odgromnika: dopuszczalną namiastkę pluralizmu w morzu demonstracyjnie nieprzychylnych PiS dziennikarzy. Wiecie, chodzi o to, że każda stacja, no może poza stacjami północnokoreańskimi, kubańskimi czy ruskimi, musi od czasu do czasu dać ludziom trochę prawdy.

W tej wczorajszej rozmowie z Rymanowskim Wassermann powiedziała, że dostała wyniki sekcji zwłok jej ojca przeprowadzonej we Wrocławiu, no i z tych papierów wynika, że ruskie i polskie ustalenia zgadzają się w tym, że jest to ciało Zbigniewa Wassermanna, a poza tym nie zgadzają się w niczym. Małgorzata Wassermann przytomnie zauważyła, że w sytuacji, kiedy mamy bity dowód na to, że Ruscy fałszowali dokumenty, w żadnym razie nie możemy brać na wiarę jakichkolwiek ruskich ustaleń. Bo wystawcie sobie, że jakiś gościu, co chce Wam sprzedać mieszkanie, nakłamał Wam, że to mieszkanie jest o 6 metrów większe niż w rzeczywistości. Albo inny gościu, od którego chcecie kupić auto nakłamał, że auto ma dwa lata mniej niż ma naprawdę. Co byście pomyśleli o tych gościach? Gdyby ich wałki wyszły na jaw, dawalibyście wiarę czemukolwiek, co ci goście mówią?

No właśnie, a parę milionów debili wierzy tym, co mówią, że ruskie ustalenia w sprawie Smoleńska są rzetelne. No bo jak inaczej, niż wiarą, wytłumaczyć to, że parę milionów debili głosuje na tych, co mówią, że ruskie ustalenia są rzetelne?

OK, a teraz filmik:


Jest pewne, że kiedyś, nie wiem, czy za dwa lata, czy za pięć, czy może dopiero za dwadzieścia, dzisiejsze dzienniki i inne programy nadawane przez mainstreamowe stacje będziemy odbierać tak, jak dzisiaj odbieramy dzienniki z czasów jawnej komuny. Wtedy, w czasach jawnej komuny, byli ludzie, którzy wierzyli w to, że ta jawna komuna upadnie i którzy wiedzieli, że w przyszłości będziemy odbierać komusze dzienniki tak, jak je dzisiaj odbieramy. Na przykład ja wierzyłem i wiedziałem. I teraz trzeba postawić pytanie o to, jak to jest możliwe, że mnóstwo dzisiejszych ludzi jest głupszych od ludzi żyjących w czasach jawnej komuny. To jest bardzo dobre pytanie, na które warto szukać odpowiedzi. Moim zdaniem warto, bo z tego szukania może wyniknąć coś dobrego.

A na koniec - życzenia :-)) Już dzisiaj je wieszam, bo, swoim zwyczajem, na moją Syberię jadę i przez kilka najbliższych dni nie bardzo będę miał zapał do zajmowania się blogiem :-) OK. Kochani - na czas Bożego Narodzenia życzę Wam DOBREGO.

:-)))

piątek, 16 grudnia 2011

Cyna chyba ważniejsza od tej, która mówi o tym, kogo wylosowały Legia i Wisła

Czytajcie TUTAJ i TUTAJ. I jeśli macie jakichś znajomych lemingów, to ich zapytajcie o to, czy głosując na Tuska i jego dzielną drużynę głosowali myśląc, że nam Unia da (kurwa, ale to są jaja - Unia da :-))) 300 miliardów zyli, czy raczej wiedząc, że to my damy Unii 6,27 miliarda euro. I dopytajcie jeszcze, jak się te lemingi teraz czują.

czwartek, 15 grudnia 2011

Czego nie zrobił Lionel Rothschild

Powiem Wam o jednej rzeczy, której nie zrobił Lionel Rothschild. Rzecz jasna Lionel Rothschild nie zrobił mnóstwa rzeczy, właściwie to nie zrobił nieskończonej liczby rzeczy, ale dzisiaj powiem Wam tylko o jednej rzeczy, której Lionel Rothschild nie zrobił.

Najpierw background. Patriarchą rodziny Rotschildów był Mayer Amschel. On zajmował się wymianą pieniędzy, handlował starymi monetami i antykami. Później handlował tekstyliami. W tym oto domu we Franfurcie nad Menem mieszkał Mayer Amschel Rothschild:


fotka stąd

Biznes Rothschildów rozwijał się, rodzina była coraz bardziej poważana w całej Europie i w końcu Nathan, syn Mayera Amschela, został pierwszym lordem Rothschildem, gubernatorem Buckinghamshire. Synem Nathana był właśnie Lionel, który przeprowadził wiele pożyczek rządowych, między innymi na pomoc głodową dla Irlandii, na wykupienie udziałów Kanału Sueskiego u kedywa Egiptu, na wojnę krymską. Ale pośród nieskończonej liczby rzeczy, których Lionel nie zrobił, jest i to, że ów mąż nie udzielił pożyczki ruskiemu rządowi, a mógłby na tej pożyczce zarobić dwa miliony brytyjskich funciaków. Napisała o tym Miriam Rothschild w książce Dear Lord Rothschild: Birds, Butterflies, and History. A znowu Paul Johnson w Historii Żydów twierdzi, że Lionel dlatego nie dał ruskiemu rządowi pożyczki, że to był rząd antysemicki. No i mamy ciekawą historię, wychodzi bowiem na to, że Lionel Rothschild przykładał wagę do fenomenów takich, jak interes narodowy, a być może nawet - niech Bóg ma mnie w swojej opiece - nacjonalizm. Dacie wiarę?

Kto ma?

Postawię tezę, która nie wiem jak zostanie przyjęta przez mainstream. Ale skoro już tę tezę wymyśliłem, to Wam ją zaprezentuję – wiecie, amicus Plato sed magis amica veritas i takie tam. Otóż teza moja, drastyczna, jest taka, że liczba ludzi, dla których autorytetem jest Jezus z Nazaretu, zwany Chrystusem, jest większa od liczby ludzi, dla których autorytetem jest Bronisław Geremek. No bo tak – gadałem z ludźmi z amerykańskiego stanu Utah, dla których Jezus jest autorytetem, a którzy o profesorze Geremku nie słyszeli. Korespondowałem też z taką jedną dziewuchą z Tasmanii, która przez jakiś czas pracowała dla tego gościa, co to robił najlepsze zdjęcia z regat Sydney-Hobart i ta Cynthia, bo ona ma na imię Cynthia, do Jezusa się modli, Jemu zaufała, a kto to jest profesor Geremek to nie wie. Mógłbym dawać wiele przykładów pokazujących, że dla ludzi Jezus jest autorytetem, a profesor Geremek nie jest, ale od razu mówię, że nie jestem socjologiem, na tych wszystkich badaniach opinii publicznej się nie znam i nie jestem w stanie wykazać, że z badań reprezentacyjnej próbki ludzkości (tak to się nazywa?) wynika, iż liczba ludzi, dla których autorytetem jest Jezus z Nazaretu zwany Chrystusem, jest większa od liczby ludzi, dla których autorytetem jest Bronisław Geremek. Mimo ten brak (można deklinować tak, jak zadeklinowałem :-)) swoją tezę podtrzymuję.

Od paru dni wiadomo, że nie można badać historycznie życia profesora Geremka, bo to jest nieuprawnione obalanie autorytetu, a kto życie profesora Geremka bada, ten jest plującym jadem prymitywem. OK. A jak jest z badaniem życia Jezusa z Nazaretu? Czy można badać życie Jezusa z Nazaretu? Otóż wydaje się, że jak najbardziej można. Można pisać o tym, że nie ma ani jednego oryginału Ewangelii – no nie ma tekstu Ewangelii napisanego przez Marka, Mateusza, Łukasza czy Jana. I to można powiedzieć oficjalnie. Można też powiedzieć, że Jezus żadnych pism nie zostawił, co w określonym kontekście upodabnia Jezusa do Sokratesa, który, podobnie jak Jezus, głosił naukę tylko ustnie. Co jeszcze można o Jezusie pisać otwarcie, tak, żeby się Gazeta Wyborcza nie przypierdoliła? O, wiele rzeczy. Można na przykład napisać w naukowej książce, że trzy Ewangelie (poza Janową) są synoptyczne, co oznacza, że są one do siebie wzajemnie bardzo podobne, co może wynikać z tego, że tam jakieś starsze źródło było, z którego Mateusz, Łukasz oraz Marek czerpali.

Tu możecie zapytać, czy rzeczywiście to wszystko można głosić otwarcie i co na to klechy. Odpowiadam – klechy nie mają nic przeciwko temu, żeby to wszystko pisać. We Wstępie ogólnym do Ewangelii zamieszczonym w Biblii Poznańskiej napisano wręcz: Wszyscy trzej synoptycy opowiadają prawie to samo. Tak więc ten, kto bada życie Jezusa z Nazaretu nie musi obawiać się ani klechów, ani Gazety Wyborczej. I moje pytanie jest takie: dlaczego można badać życie Jezusa, a ten, kto chce badać życie profesora Geremka, musi liczyć się z tym, że zostanie wyzwany od plującego jadem prymitywa?

To jeszcze nie koniec tekstu, teraz będzie część szczegółowa :-)) Oto jest coś takiego, jak paradoks Epimenidesa. Epimenides, żyjący bardzo dawno temu, miał powiedzieć, że Κρῆτες ἀεί ψεύσται , czyli że Kreteńczycy zawsze kłamią. Najfajniejsze jest to, że Epimenides też był Kreteńczykiem. I co teraz? Skoro, jak utrzymuje Epimenides, Kreteńczycy zawsze kłamią, to co - mamy wierzyć Kreteńczykowi Epimenidesowi, czy nie? :-))

I teraz popatrzcie - do telewizorów, tych założonych przez Ojców Założycieli i tego reżimowego, przychodzą rozmaite komuchy i mówią, że nie można wierzyć kwitom wyprodukowanym przez komuchów (na przykład kwitowi wyprodukowanemu przez tego niemieckiego komucha, co to zacynił, co mu powiedział o profesorze Geremku polski komuch Ciosek, nie można wierzyć), bo komuchy kłamały. Czy, gdyby tak w telewizji przycisnąć w tej sprawie jednego z drugim komucha albo neokomucha, to komuch czy neokomuch jakoś dałby radę wybrnąć z tej trudnej sytuacji? Gdyby takiego Cioska, Halickiego czy Gowina przycisnąć – co myślicie, co by było?

I tu postawię ostatnie pytanie – kto ma przycisnąć takiego Cioska, Halickiego czy Gowina?

środa, 14 grudnia 2011

Przecież rozumiemy

Obejrzyjcie ten filmik:



Nie mam pojęcia, czy Janusz Komór, ten facet, którego psiarnia wyprowadziła z sali sądowej, ma rację, czy nie. Czy Komór ma rację, to nam może powiedzieć referent Bulzacki. W każdym razie kiedy zobaczyłem ten filmik, to przypomniał mi się jeden z odcinków serialu The Practice; u nas ten serial chodził w telewizji pod tytułem Kancelaria adwokacka. Will Gardner (którego gra Josh Charles, ten, co w Stowarzyszeniu umarłych poetów zakochał się w tej fajnej blondynce), właściciel kancelarii adwokackiej, bierze udział w jakimś procesie i w pewnym momencie zgłasza sprzeciw w jakiejś sprawie. Sędzina sprzeciwu ani nie oddala, ani nie podtrzymuje, tylko mówi, żeby adwokat strony przeciwnej jechał dalej z koksem. Na to Gardner wstaje i mówi, że chce, żeby sędzina zajęła stanowisko w sprawie zgłoszonego sprzeciwu. Babka się wkurwiła i pyta, co się Gardner tak upiera, a on powiada, że prześledził stenogramy ze spraw prowadzonych przez tę sędzinę i zauważył, że kobita często nie zajmuje stanowiska w kwestii zgłaszanych sprzeciwów. Sędzina, jeszcze bardziej wkurwiona, pyta Gardnera, dlaczego tak mu zależy na tym, żeby ona jakieś orzeczenie w sprawie zgłoszonego sprzeciwu wydała, na co Will mówi, że dlatego, że jak sędzina orzeczenie wyda, jakiekolwiek, to on ewentualnie będzie mieć podstawę do zaskarżenia sędziowskiej decyzji.

Chyba wszyscy rozumiemy, dlaczego Tusk i jego dzielna drużyna nie podpisali z Ruskimi żadnej bumagi w sprawie podstawy prawnej, w oparciu o którą miało być prowadzone śledztwo smoleńskie? Czy może ktoś jeszcze tego nie rozumie?

Jak ludzie wierzą i w co

Ludzie wierzą lub nie wierzą w rozmaite rzeczy. Najbardziej spektakularne wierzenie i niewierzenie to jest wierzenie i niewierzenie w Pana Boga i we wszystko, co wynika z tego, że się w Pana Boga wierzy lub nie wierzy. Bardzo fajne jest wierzenie lub niewierzenie w to, że Pan Bóg stworzył świat. Leon Lederman stwierdził, że jak się czyta lub słyszy cokolwiek na temat narodzin wszechświata, to trzeba być pewnym, że autor zmyśla. Lederman dodał, że jeśli pierwszy rozdział Księgi Rodzaju jest fikcją literacką, to taką samą fikcją literacką jest ósmy rozdział Krótkiej historii czasu Hawkinga.

Lubię czytać sobie o tym, jak i w co ludzie wierzą albo nie wierzą. Jerzy Madejski we wstępniaku do trzeciego tegorocznego numeru dwumiesięcznika Pogranicza nieco nalewa się z Barbary Stanosz, tej filozofki, która w wywiadzie opublikowanym w Niezbędniku ateisty wyznała:

Mnie narkotyzowano rytuałem religijnym niezbyt systematycznie i raczej niedbale, toteż odejście w niebyt krasnoludków zbiegło się u mnie w czasie z pierwszymi wątpliwościami co do Bozi.

To Stanosz powiedziała na stronach 207-208, a już na stronach 213-214 mówi o tym, jak to trzeba szukać ostatecznego wyjaśnienia fenomenu religii w kategoriach memów :-))

O tym, w co i jak ludzie wierzą mówią między innymi te dwie książki – W co wierzymy, zbiorówka pod redakcją Włodzimierza Pawluczuka, wydana w roku 2007 przez Oficynę Wydawniczą „Stopka” w Łomży oraz Jak wierzą uczeni autorstwa Magdaleny Bajer, wydana przez Frondę w roku 2010. U Bajer to śmiesznie jest, bo ona pogadała z dwudziestoma profesorami z różnych dyscyplin i jak który profesor powiedział, że w Pana Boga nie wierzy albo, że mu Pan Bóg do naukowej roboty nie jest potrzebny, to Bajer z tych niedowiarków starała się wycisnąć deklarację, że może jednak Pan Bóg chociaż trochę potrzebny :-))

Obok wierzenia lub niewierzenia w Pana Boga, ciekawe jest to, w co ludzie wierzą lub nie wierzą w kontekście politycznym. Lwia część historii ludzkości jest historią wierzeń politycznych, ale myślę sobie, że jakby tak ktoś napisał o politycznych wierzeniach Polaków ostatnich lat, to książka mogłaby stać się hitem. Reszta mojego tekstu będzie zarysem bryku szkicu takiej książki – każdy może to sobie wziąć i wykorzystać jak chce :-))

Weźmy wiarę w Unię Europejską. Zanim Polska zapisała się do nieistniejącej Unii, telewizory straszyły ludzi, że jak nie wstąpimy do Unii to będziemy musieli pójść na Białoruś. I jeszcze to mówiły telewizory, że jak się zapiszemy do Unii, to wszystkie państwa unijne będą robić ściepę, później te pieniądze będą rozdzielać i w wyniku tej operacji wszyscy będą bogatsi. Wielu ludzi uwierzyło, że takie coś jest możliwe, aczkolwiek wielu z tych, co uwierzyło w cudowne rozmnażanie unijnych składek, nie wierzyło w cudowne rozmnożenie chleba i ryb przez Pana Jezusa.

Do Unii wstąpiliśmy pod przewodem Leszka Millera, który do PZPR zapisał się w roku 1969. Wielu ludzi wierzyło, że Leszek Miller działa w interesie Polski i jest w stanie poprowadzić Polaków na najzieleńsze pastwiska. Miller na drugi dzień po tym, jak nas wprowadził do Unii, zapowiedział, że rezygnuje z premierowania, ale ta zapowiedź w żadnym razie nie podważyła wiary wielu w Unię. Niby dlaczego miałaby podważyć?

Ta Unia, do której wstąpiliśmy, tak naprawdę powstała pierwszego grudnia 2009 roku, kiedy to wszedł w życie Traktat lizboński. Ze strony polskiej podpis pod Traktatem lizbońskim złożył ś.p. prezydent Lech Kaczyński, który podpisał bumagę bez referendum. O to referendum zapytał Kaczyńskiego Łukasz Warzecha (Ł. Warzecha. Lech Kaczyński. Ostatni wywiad. Prószyński i S-ka. Warszawa 2010):

Łukasz Warzecha: - Pojawiła się koncepcja, żeby także w Polsce przeprowadzić w sprawie traktatu lizbońskiego referendum.
Lech Kaczyński: - Taki pomysł był i całe szczęście, że nie doszło do jego realizacji. Gdyby zorganizowano w Polsce referendum w sprawie traktatu lizbońskiego, jego rezultatem byłoby miażdżące „tak”, a to kompletnie skrępowałoby nam w przyszłości ręce.

W listopadzie 2009 napisałem coś takiego:

Obejrzałem powtórkę programu Minęła dwudziesta nadawanego w TVO INFO, a tam zaciekle dyskutowali o tym, czy to dobrze, czy źle konstytucję zmieniać i z prezydenta RP zrobić takiego gościa, co będzie mógł tylko na imprezy jeździć i tam zadawać szyku. Luknąłem do Netu - to samo: Tusk, konstytucja, zmieniać, prezydent.

Jakie to wszystko ma znaczenie? Przecież my, zdaje się od grudnia, czy od stycznia, będziemy mieć ważniejszą konstytucję i ważniejszego prezydenta. On się nazywa Herman Van Rompuy i jest Belgiem. A wygląda tak:




Zanim pierwszego grudnia 2009 roku weszliśmy do tej Unii, która naprawdę powstała, niektórzy ludzie mówili, że to początek podporządkowywania Polski brukselskim urzędasom, że Polska zostanie przerobiona na unijny land. Na to inni zapewniali, że nic takiego się nie wydarzy, że Polska będzie państwem suwerennym, że nikt nam nie będzie narzucać prawa, którego nie chcemy. W tych zapewnieniach celował profesor Wojciech Sadurski, a wtórowali mu tak zwani politycy Platformy Obywatelskiej i innych komuszych partii.

Minęło parę lat, a przez te lata telewizory zapewniały, że kupę kasy dostajemy od Unii, a już tacy rolnicy to zupełnie by wyginęli, gdyby nie unijne pieniądze. Pokazało się jednak, że przez cztery lata urzędowania Tusk i jego dzielna drużyna zadłużyli Polskę na ponad trzysta miliardów zyli, a jak przed wyborami parlamentarnymi pisiory pytały, na co te trzysta dużych baniek poszło, to Tusk odpowiedzi nie udzielał. Przed wyborami parlamentarnymi w październiku 2011 Tusk zapewniał, że teraz wyciągniemy od Unii trzysta miliardów zyli. Stało się jednak tak, że euro pada na pysk, a cały ten popierdolony unijny projekt rozlatuje się w pizdu. I co z wiarą w Unię? Ano nic, jak trwała, tak trwa. Ciągle kupa ludzi wierzy w to, że trzeba nam Związku Socjalistycznych Republik Europejskich, że ZSRE to jedyna szansa na nowoczesność, na silne gospodarki, na konkurencyjność w świecie, na dobrobyt. Kupa ludzi w to wierzy i nie ma dla nich znaczenia to, że już OFE zostały okrojone, że Rostowski bije rekordy świata w konkurencji robienia wałków z budżetem, że rezerwa demograficzna została rozkradziona, że tak zwany rząd nie ma innego pomysłu, jak schowanie się pod spódnicę Angeli Merkel itd. Kupa ludzi wierzy w to, że przed Unią świetlana przyszłość i tylko trzeba jednej małej rzeczy, mianowicie tego, żeby zrobić kolejną ściepę. Aczkolwiek trudno w to uwierzyć, ale masa ludzi wierzy w to, że Tusk zrobi dobrze, jak zabierze pieniądze z rezerwy NBP i przekaże je Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu, który z kolei pożyczy tę kasę tym państwom, którym tę kasę pożyczyć trzeba. Oczywiście ci wierzący ludzie wierzą w to, że to nie jest wywalenie pieniędzy na tych bogatszych od nas, którzy dali dupy po całości, że to nie jest finansowanie polityki Niemców. Ci wierzący ludzie wierzą w to, że te pieniądze to pożyczka.

No i nie wiem, jak zakończyć ten tekst. Może apelem o to, żebyście podawali przykłady śmieszniejszej wiary?

wtorek, 13 grudnia 2011

Język i sieczka w głowie

Wittgenstein utrzymywał, że granice jego języka oznaczają granice jego świata. Nie mam zielonego pojęcia, czy Wittgensteinowi granice jego języka rzeczywiście oznaczały granice jego świata, ale nie jest teraz istotne, jak tam z Wittgensteinem naprawdę było - mnie teraz idzie o to, że Wittgenstein postawił bardzo ważną tezę, która wyraźnie pokazuje, że język jest ważny, bardzo ważny.

Zobaczcie, ludzie słuchają tych wszystkich Tusków, Sikorskich, Lisów, Ciosków, Śród czy Millerów i z tego słuchania sieczka im się we łbach robi. To już lepiej, żeby Sutowskiego słuchali, tego z Krytyki Politycznej, bo jak Sutowskiego posłuchają, to się pośmieją i tyle; żadnej szkody ze słuchania Sutowskiego nie ma.

Język psuje się coraz bardziej. Co się teraz gada? Ano to się gada, że polskie obozy koncentracyjne, a nie niemieckie, że naziści, ale nie naziści niemieccy. Gada się, że jakieś wypadki grudniowe z roku 1970 i pewnie za chwilę będzie się gadać, że wypadki grudniowe z roku 1981. Tak się dzisiaj gada. A ja Wam pokażę, że jeszcze nie tak dawno, bo niewiele ponad pół wieku temu, ludzie nie gadali tak głupio, jak dzisiaj gadają. Owszem, wtedy też głupio gadali, ale nie aż tak głupio, jak dzisiaj. Oto zwrotka z wiersza Zosia. Wiersz napisała Stefania Ney, bardziej znana jako Stefania Grodzieńska. To wiersz z tomiku Dzieci Getta wydanego przez Państwowy Instytut Wydawniczy w roku 1949.



Patrzcie, rok 1949, Stalin ma przed sobą jeszcze parę lat życia, Polską zawiaduje Bierut, a Grodzieńska coś takiego pisze i ludzie to rozumieją:

Zosia pytała mamy, czy na całym świecie
Dzieci są żydowskie, a auta niemieckie?
A mama tak marzyła, że wojna się skończy
I Zosia już nie będzie Żydówką, lecz
                                                 dzieckiem
.

sobota, 10 grudnia 2011

Co się dzieje z naszymi dziennikarzami?




Na portalach zagranicznych gazet normalnie - ot, na pierwszych stronach wiszą notki o tym, co się dzieje w ruskich miastach, tu i ówdzie można znaleźć jakiś krótki filmik z demonstracji. I tyle. To samo w zagranicznych telewizjach: krótkie filmowe relacje z demonstracji w ruskich miastach, do tego dziennikarz poda jakieś informacje. Normalna, rzetelna dziennikarska robota.




A u nas co? Pierwsze internetowe strony gazet składają się właściwie z samych relacji z Rosji, w telewizjach to samo - nic tylko demonstracja w Moskwie, demonstracje w innych miastach, co chwila nowe materiały filmowe, w studiach zaproszeni eksperci dyskutują o tym, co się w tej Rosji dzieje, objaśniają sytuację publiczności, próbują przewidzieć, jaki może być rozwój wydarzeń...

Powariowali ci nasi dziennikarze. To już naprawdę nic ważniejszego nie dzieje się w świecie? A tam, w Madrycie, właśnie Real przegrał z Barceloną 3:1!!!

piątek, 2 grudnia 2011

Jajcarskie fretki wiecznie żywe

W Polsat News odbiło im i ni z gruszki ni z pietruszki zapodali, że ciągle jest szansa na te 300 miliardów zyli od Unii, co je dla Polski ma wywalczyć znakomita drużyna Tuska. Poważnie, tak powiedzieli; że mimo kryzysu te 300 miliardów może i dostaniemy. Pomyślałem sobie, że 300 miliardów zyli to kupa kasy, to chyba nawet prawie tyle, ile Tusk przepuścił w cztery lata. OK, ale skąd Unia weźmie te 300 miliardów dla nas? No bo w Unii jest 27 państw, więc jak - 26 państw zrobi ściepę dla nas? To wychodzi średnio po 11.538.461.538,46 miliarda zyli na jedno państwo (11 i pół miliarda). Czy rzeczywiście jest szansa na to, żebyśmy te wszystkie państwa aż tak skutecznie zrobili w chuja, że one wyłożą średnio po jedenaście i pół miliarda zyli po to, żeby je drużyna Tuska wzięła i przyniosła do Polski? Jaki biznes 26 państw może mieć w tym, żeby nam odpalić średnio po jedenaście i pół miliarda?

Tajemnica polega na tym, że nie ma takiego państwa, w którym tamtejszy Tusk mówi ludziom, że to państwo dołoży się do ściepy na Polskę. No w żadnym państwie tamtejsze Tuski nie mówią ludziom, że ludzie mają pracować i oddawać kasę po to, żeby ją dać Polsce. W każdym państwie tamtejsze Tuski mówią ludziom, że ich państwo na Unii zyskuje. Może tylko u Niemców jest inaczej, bo trudno przypuszczać, żeby funkcjonowali jeszcze Niemcy tak głupi, żeby nie kumać, że ich państwo co prawda fest baceluje za cały ten europejski cyrk, ale bacelując dobrze wie, po co to robi.

Skoro w każdym państwie, może poza Niemcami, euro-europejskie Tuski opowiadają ludziom, że ich państwo korzysta finansowo na tkwieniu w Unii, to jakim cudem jest możliwe, że ludzie nie rozumieją tego, że nie da się tak zrobić, aby każdy dorzucał się do ściepy i każdy na tej ściepie korzystał? Ano jakoś jest to możliwe. Jakkolwiek jest to zupełny fenomen, ludzie jakoś wierzą w jajcarskie fretki, z tym, że w przypadku kasy, którą Unia obdarowuje różne państwa, jest to wiara niejako na odwyrtkę. A na czym polega wiara w jajcarskie fretki? O tej wierze już pisałem, jeszcze w salonie24. Oto Brian Davies w książce Wprowadzenie do filozofii religii (An Introduction to the Philosophy of Religion) przytacza fragment The Cosmological Argument and the Endless Regress Jamesa Sadowsky'ego:

Każdemu wspierającemu elementowi równie trudno istnieć jak elementowi, dla którego stanowi oparcie. Wiedzie nas to z powrotem do pytania, w jaki sposób dowolny element może oddziaływać przyczynowo, póki sam nie istnieje. B nie może być przyczyną A, dopóki D nie spowoduje jego istnienia. To, co odnosi się do D, odnosi się również do E i F i tak dalej w nieskończoność. Skoro każdy warunek zaistnienia A wymaga spełnienia wcześniejszego warunku, wynika z tego, że żaden z nich nie może zostać spełniony. W każdym przypadku to, co ma być częścią wyjaśnienia, staje się w zamian częścią problemu.

Sadowsky uważa, że pogląd przeciwny jego poglądowi przypomina powiedzenie:

Nikt nie może nic zrobić (w tym zapytać o pozwolenie), dopóki nie zapyta o pozwolenie.

Słowa Sadowsky'ego sprawiły, iż Daviesowi przyszła na myśl historia, o której czytał w gazecie. Oto jakiś farmer z Samerset, który hodował fretki, pewnego dnia odkrył, że wszystkie jego fretki zniknęły. No i gościu doszedł do wniosku, że te jego jajcarskie fretki musiały się nawzajem pozjadać.