Przedwczoraj napisałem trochę o książce Czy sprawiedliwość jest możliwa?, która wyszła nakładem wydawnictwa Impuls. Zacytowałem fragment tekstu Bartuli, zacytowałem też Czerkawskiego, z którego nieco się nalewałem. No i wbił Ultrarecht i powiedział, że on na tej konferencji był (przy okazji - nie wiedziałem, że książka jest zbiorem referatów z jakiejś konferencji - nie znalazłem takiej wzmianki) i że co tam Czerkawski - najśmieszniejsze wystąpienie miał prof. Chmielewski, który domagał się realizacji koncepcji Petera Singera polegającej na opodatkowaniu bogatych po to, żeby biedni mieli lepiej; niektóre podatki miałyby sięgać 90%.
Przeczytałem tekst Adama Chmielwskiego i tam wzmianki o 90% podatkach nie ma (Ultratecht zapewnia, że w wystąpieniu Chmielewski o tych 90% mówił), natomiast rzeczywiście Chmielewski omawia pomysł Singera. Singer wymyślił mianowicie taki chytry plan (od razu zastrzegam, że referuję tekst Chmielewskiego), który opublikował w artykule What Should a Billionaire Give - and What Should You? zamieszczonym w New York Times Magazine 17 grudnia 2006 (skrócone tłumaczenie ukazało się w Gazecie Wyborczej z 30 grudnia 2006 pod tytułem Miliarderzy, podzielcie się! - proszę zwrócić uwagę na kapitalny przekład tytułu). Idea Singera polega na tym, że jakby tak najbogatszym ludziom dołożyć jeszcze podatku, to byłaby kasa dla ludzi najbiedniejszych. Jako człowiek wrażliwy na biedę, ale i na bogactwo innych, Singer wylicza jaki to procent Amerykanów ile zarabia i przedstawia propozycję dotyczącą tego, co należy z tą zarobioną przez ludzi kasą zrobić. Chmielewski przytacza część kalkulacji Singera zawężoną tylko do tzw. góry Pikketty'ego i Saeza (nie mam zielonego pojęcia, o co chodzi), czyli do 10% najbogatszych Amerykanów. Kiedy szczyt tej góry ograniczymy do 0,01% najbogatszych Amerykanów to okaże się, iż ci goście, w sile 14 400 ludzi, zarabiają rocznie średnio po ok. 12.800.000 dolców, przy czym nie mniej niż 5.000.000, co daje nam łącznie nieco ponad 184 miliardy dolarów (sprawdziłem na kalkulatorze i zgadza się). Singer wpadł na to, że jakby tak ludzi tych obłożyć podatkiem 33%, to rocznie możnaby im zabrać 61 miliardów dolców i wylicza, że każdemu z bogaczy po opodatkowaniu zostałoby średnio po 3.300.000 dolarów, a za to przecież idzie żyć. Jakby obłożyć podatkiem 25% 0,1% najbogatszych Amerykanów, to jest około 130.000 ludzi zarabiających rocznie średnio po ok. 2.000.000 dolców, to po roku byłoby z tego 65 miliardów. Singer liczy dalej i liczy, schodzi aż do tych nieudaczników, którzy wyciągają zaledwie po 132.000 baksów (ci podpadliby pod podatek w wysokości 10%) i wychodzi mu, że po roku dałoby radę skroić Amerykanów na około 400 miliardów. Do tego trzeba dodać kolejnych 400 miliardów, o których zdobycie zatroszczyłyby się rządy najbogatszych państw i po dokonaniu tej cholernie ciężkiej, ale jakże potrzebnej roboty, na pomoc ludziom najbiedniejszym można byłoby przekazać 800 miliardów amerykańskich dolarów.
Ultrarecht w komentarzu napisał, iż Bartula podsumowując Chmielewskiego stwierdził, że Chmielewski chyba pomylił konferencję, bo tematem tej konferencji nie jest szukanie odpowiedzi na pytanie "czy można współczuć z całym światem".
Dobra. Singerowi, Chmielewskiemu i wielu innym wydaje się, iż cała rzecz polega na tym, że ludzie pracują sobie pracują, działają działają, a w efekcie tych działań powstaje jakieś dobro, które, powiedzmy po roku, można zmierzyć, sprawiedliwie podzielić i będzie super. Jednym słowem, ludzie ci wierzą w to, że tajemnica tkwi w podziale powstałego dobra i układają różne plany dotyczące tego, w jaki sposób owo dobro dzielić najsprawiedliwiej. Ja, który co prawda również w różne dziwne rzeczy wierzę, nie wierzę w to, w co wierzy Singer i dlatego ani Singerowi, ani Łukaszowi Foltynowi, ani polskiemu rządowi, ani nawet rynkom finansowym nie pomogę. Mnie się wydaje, że żeby ludziom żyło się coraz lepiej, żeby wzrastał ich dobrobyt, to gromadzony kapitał, powstające dobro, muszą wzrastać szybciej niż wzrasta liczba ludzi (czy nawet ilość ludzi, jak mówią w telewizji, obojętnie - państwowej czy założonej przez ojców założycieli). Jedyne co mogę, to przedstawić swój pomysł na polepszenie losu ludzi najbiedniejszych.
Wymyślając swój plan przyjąłem dwa założenia. Pierwsze polega na tym, że bogatymi ludźmi jesteśmy my, np. Europejczycy i Amerykanie, a biedni ludzie żyją na innych kontynentach. Założenie drugie polega na tym, że gdyby tak ludzie biedni żyli na poziomie, na jakim dzisiaj żyją ludzie w Europie i Ameryce, to byłoby super i nie wiadomo nawet, czy czegokolwiek więcej można wymagać - idzie o to, żeby nie kusić losu, gdyż co prawda nie ma takiego x, że x jest Bogiem, ale z losem to już co innego. Przyjąwszy te założenia szybko zrozumiałem, że nie umiem wymyślić niczego sensownego w kwestii podniesienia poziomu życia ludzi najbiedniejszych, albowiem nie znam się na tej dziedzinie zupełnie. Dlatego poprzestałem na skromnej propozycji, o tyle, być może, cennej, że to, co proponuję, było już ćwiczone.
Co powinni zrobić ludzie najbiedniejsi? Otóż ludzie najbiedniejsi powinni przejść drogę, którą przeszli ludzie najbogatsi. Najpierw powinni zrobić sobie Oświecenie, żeby przestać wierzyć w zabobony i zacząć myśleć racjonalnie. Później powinni zacząć ciężko pracować. Powinni zacząć wyzyskiwać siebie nawzajem, pomnażać kapitał, wprowadzać nowe technologie - jednym słowem robić to, co kiedyś zrobili Europejczycy i Amerykanie. Praca, praca, praca, wyzysk, wyzysk, wyzysk, oszczędzanie, oszczędzanie, oszczędzanie - tym powinni zająć się ludzie najbiedniejsi. Nie przyjmować żadnej pomocy od nikogo, nie słuchać ani Misesa, ani Keynesa, tylko pracować, wyzyskiwać się i oszczędzać. W pewnym momencie ludzie najbiedniejsi dojdą do poziomu, do którego doszli kiedyś ludzie w Europie i Ameryce, przy czym oczywiście cały czas będą dysponować rzeczami, których kiedyś nie było - samochodami, komputerami, itd., a zatem będzie im nieco lżej pracować, wyzyskiwać się i oszczędzać. Kiedy już ludzie najbiedniejsi dojdą do poziomu, na jakim dzisiaj żyją ludzie w Europie i w Ameryce, mają dwa wyjścia. Mogą pójść drogą, którą kiedyś poszli ludzie w Europie oraz w Ameryce, czyli mogą wynaleźć socjalizm, wprowadzić przymus ubezpieczeń, przymusowy pobór dzieci do szkoły, mogą wymyślać setki nowych praw, a także prawa te gwarantować w tysiącach dokumentów, a na koniec mogą zmontować Unię Afrykańską, Unię Azjatycką i Unię Latynoską.
Ale ludzie dzisiaj najbiedniejsi, kiedy już dojdą do poziomu, na jakim żyją dzisiaj ludzie w Europie i Ameryce, mogą zrobić co innego. Mogą przecież dalej pracować, ciężko pracować, rzetelnie pracować, efektywnie pracować, mogą wyzyskiwać się, bardzo się wyzyskiwać, mogą oszczędzać, roztropnie oszczędzać, mogą płacić za pracę, dobrze płacić za pracę... Jednym słowem ludzie ci mogą nie ustawać w biegu i raz dwa ludziom żyjącym w Europie i Ameryce zrobić dziurę w dupie.
Przeczytałem tekst Adama Chmielwskiego i tam wzmianki o 90% podatkach nie ma (Ultratecht zapewnia, że w wystąpieniu Chmielewski o tych 90% mówił), natomiast rzeczywiście Chmielewski omawia pomysł Singera. Singer wymyślił mianowicie taki chytry plan (od razu zastrzegam, że referuję tekst Chmielewskiego), który opublikował w artykule What Should a Billionaire Give - and What Should You? zamieszczonym w New York Times Magazine 17 grudnia 2006 (skrócone tłumaczenie ukazało się w Gazecie Wyborczej z 30 grudnia 2006 pod tytułem Miliarderzy, podzielcie się! - proszę zwrócić uwagę na kapitalny przekład tytułu). Idea Singera polega na tym, że jakby tak najbogatszym ludziom dołożyć jeszcze podatku, to byłaby kasa dla ludzi najbiedniejszych. Jako człowiek wrażliwy na biedę, ale i na bogactwo innych, Singer wylicza jaki to procent Amerykanów ile zarabia i przedstawia propozycję dotyczącą tego, co należy z tą zarobioną przez ludzi kasą zrobić. Chmielewski przytacza część kalkulacji Singera zawężoną tylko do tzw. góry Pikketty'ego i Saeza (nie mam zielonego pojęcia, o co chodzi), czyli do 10% najbogatszych Amerykanów. Kiedy szczyt tej góry ograniczymy do 0,01% najbogatszych Amerykanów to okaże się, iż ci goście, w sile 14 400 ludzi, zarabiają rocznie średnio po ok. 12.800.000 dolców, przy czym nie mniej niż 5.000.000, co daje nam łącznie nieco ponad 184 miliardy dolarów (sprawdziłem na kalkulatorze i zgadza się). Singer wpadł na to, że jakby tak ludzi tych obłożyć podatkiem 33%, to rocznie możnaby im zabrać 61 miliardów dolców i wylicza, że każdemu z bogaczy po opodatkowaniu zostałoby średnio po 3.300.000 dolarów, a za to przecież idzie żyć. Jakby obłożyć podatkiem 25% 0,1% najbogatszych Amerykanów, to jest około 130.000 ludzi zarabiających rocznie średnio po ok. 2.000.000 dolców, to po roku byłoby z tego 65 miliardów. Singer liczy dalej i liczy, schodzi aż do tych nieudaczników, którzy wyciągają zaledwie po 132.000 baksów (ci podpadliby pod podatek w wysokości 10%) i wychodzi mu, że po roku dałoby radę skroić Amerykanów na około 400 miliardów. Do tego trzeba dodać kolejnych 400 miliardów, o których zdobycie zatroszczyłyby się rządy najbogatszych państw i po dokonaniu tej cholernie ciężkiej, ale jakże potrzebnej roboty, na pomoc ludziom najbiedniejszym można byłoby przekazać 800 miliardów amerykańskich dolarów.
Ultrarecht w komentarzu napisał, iż Bartula podsumowując Chmielewskiego stwierdził, że Chmielewski chyba pomylił konferencję, bo tematem tej konferencji nie jest szukanie odpowiedzi na pytanie "czy można współczuć z całym światem".
Dobra. Singerowi, Chmielewskiemu i wielu innym wydaje się, iż cała rzecz polega na tym, że ludzie pracują sobie pracują, działają działają, a w efekcie tych działań powstaje jakieś dobro, które, powiedzmy po roku, można zmierzyć, sprawiedliwie podzielić i będzie super. Jednym słowem, ludzie ci wierzą w to, że tajemnica tkwi w podziale powstałego dobra i układają różne plany dotyczące tego, w jaki sposób owo dobro dzielić najsprawiedliwiej. Ja, który co prawda również w różne dziwne rzeczy wierzę, nie wierzę w to, w co wierzy Singer i dlatego ani Singerowi, ani Łukaszowi Foltynowi, ani polskiemu rządowi, ani nawet rynkom finansowym nie pomogę. Mnie się wydaje, że żeby ludziom żyło się coraz lepiej, żeby wzrastał ich dobrobyt, to gromadzony kapitał, powstające dobro, muszą wzrastać szybciej niż wzrasta liczba ludzi (czy nawet ilość ludzi, jak mówią w telewizji, obojętnie - państwowej czy założonej przez ojców założycieli). Jedyne co mogę, to przedstawić swój pomysł na polepszenie losu ludzi najbiedniejszych.
Wymyślając swój plan przyjąłem dwa założenia. Pierwsze polega na tym, że bogatymi ludźmi jesteśmy my, np. Europejczycy i Amerykanie, a biedni ludzie żyją na innych kontynentach. Założenie drugie polega na tym, że gdyby tak ludzie biedni żyli na poziomie, na jakim dzisiaj żyją ludzie w Europie i Ameryce, to byłoby super i nie wiadomo nawet, czy czegokolwiek więcej można wymagać - idzie o to, żeby nie kusić losu, gdyż co prawda nie ma takiego x, że x jest Bogiem, ale z losem to już co innego. Przyjąwszy te założenia szybko zrozumiałem, że nie umiem wymyślić niczego sensownego w kwestii podniesienia poziomu życia ludzi najbiedniejszych, albowiem nie znam się na tej dziedzinie zupełnie. Dlatego poprzestałem na skromnej propozycji, o tyle, być może, cennej, że to, co proponuję, było już ćwiczone.
Co powinni zrobić ludzie najbiedniejsi? Otóż ludzie najbiedniejsi powinni przejść drogę, którą przeszli ludzie najbogatsi. Najpierw powinni zrobić sobie Oświecenie, żeby przestać wierzyć w zabobony i zacząć myśleć racjonalnie. Później powinni zacząć ciężko pracować. Powinni zacząć wyzyskiwać siebie nawzajem, pomnażać kapitał, wprowadzać nowe technologie - jednym słowem robić to, co kiedyś zrobili Europejczycy i Amerykanie. Praca, praca, praca, wyzysk, wyzysk, wyzysk, oszczędzanie, oszczędzanie, oszczędzanie - tym powinni zająć się ludzie najbiedniejsi. Nie przyjmować żadnej pomocy od nikogo, nie słuchać ani Misesa, ani Keynesa, tylko pracować, wyzyskiwać się i oszczędzać. W pewnym momencie ludzie najbiedniejsi dojdą do poziomu, do którego doszli kiedyś ludzie w Europie i Ameryce, przy czym oczywiście cały czas będą dysponować rzeczami, których kiedyś nie było - samochodami, komputerami, itd., a zatem będzie im nieco lżej pracować, wyzyskiwać się i oszczędzać. Kiedy już ludzie najbiedniejsi dojdą do poziomu, na jakim dzisiaj żyją ludzie w Europie i w Ameryce, mają dwa wyjścia. Mogą pójść drogą, którą kiedyś poszli ludzie w Europie oraz w Ameryce, czyli mogą wynaleźć socjalizm, wprowadzić przymus ubezpieczeń, przymusowy pobór dzieci do szkoły, mogą wymyślać setki nowych praw, a także prawa te gwarantować w tysiącach dokumentów, a na koniec mogą zmontować Unię Afrykańską, Unię Azjatycką i Unię Latynoską.
Ale ludzie dzisiaj najbiedniejsi, kiedy już dojdą do poziomu, na jakim żyją dzisiaj ludzie w Europie i Ameryce, mogą zrobić co innego. Mogą przecież dalej pracować, ciężko pracować, rzetelnie pracować, efektywnie pracować, mogą wyzyskiwać się, bardzo się wyzyskiwać, mogą oszczędzać, roztropnie oszczędzać, mogą płacić za pracę, dobrze płacić za pracę... Jednym słowem ludzie ci mogą nie ustawać w biegu i raz dwa ludziom żyjącym w Europie i Ameryce zrobić dziurę w dupie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz