Kiedy człowiek umiera, to umiera
samemu sobie; każdy człowiek umiera samemu sobie.
Gdy już napisałem, że człowiek
umiera samemu sobie, to zacząłem się zastanawiać, czy to jest
dość precyzyjne zdanie. Bo przecież może być tak, że człowiek
samemu sobie nie umiera. Gdyby przyjąć za dogmat ten trick, który
wymyślił Epikur, stwierdzając mianowicie w liście do
Menoikeusa, że śmierć,
najstraszniejsze z nieszczęść wcale nas nie dotyczy, bo gdy my
istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się
pojawi, wtedy nas już nie ma,
to raczej nie da się zasadnie powiedzieć, że człowiek umiera
samemu sobie. Ale nie znam nikogo, kto brałby na serio trick
Epikura. Piotr Wierzbicki w książce Zapis świata. Traktat
metafizyczny stwierdził, że ludzie nie chcą umierać, między
innymi dlatego, że odczuwają żal z tego powodu, iż po ich śmierci
świat będzie toczył się dalej już bez ich udziału, a ludzie
bardzo nie chcą, żeby świat toczył się bez ich udziału. I
pisze Wierzbicki bardzo trafnie:
Zastanawiające,
że te moje pretensje o nieobecność dotyczą wyłącznie wydarzeń
przyszłych. Wydarzenia przeszłe, w identyczny sposób wykluczające
mój współudział, przyjmuję z całkowitym spokojem.
Mniejsza
o to, czy człowiek umiera samemu sobie, w każdym razie na pewno
wielu ludzi umiera innym. Mnie umarło wielu ludzi, w czym nie ma
niczego nadzwyczajnego, bo jak ktoś ma swoje lata i nie żyje na
Marsie, to mu umiera wielu ludzi.
Dawno
temu umarł mój Dziadek. To był cioteczny Dziadek czy jakoś tak.
Miał najpiękniejszy głos, jaki w życiu słyszałem; to był głos
lepszy od głosu Henry'ego Kissingera, kiedy Kissinger miał swoje
najlepsze lata (posłuchajcie Kissingera, na przykład tutaj).
I
jeszcze miał ten mój Dziadek sad. I był sławny z powodu tego
sadu w całej, rozległej okolicy. I mówił mi, co trzeba robić i
jak, żeby mieć taki piękny sad. A kiedy miałem pięć albo sześć
lat, to dał mi niedużą książeczkę, która opowiadała o tym,
jak to Amerykańce zrzucili na Japońców bomby atomowe; ta
książeczka jest dla mnie ważna do dzisiaj.
Kochałem
Dziadka i uwielbiałem Go. I umarł, kiedy miałem osiem albo
dziewięć lat. I powiedziałem Mamie, że nie chcę jechać na
pogrzeb, bo nie chcę widzieć Dziadka, który nie żyje. I Mama
pozwoliła mi nie pojechać na ten pogrzeb.
Poza
tym jeszcze tylko raz nie poszedłem na pogrzeb człowieka, który mi
umarł, ale tej historii już nie opowiem. W pozostałych
przypadkach, kiedy mi umiera człowiek, chcę iść na pogrzeb i
tylko raz zdarzyło się tak, że chciałem, ale nie mogłem, bo mój
kręgosłup robił mi takie rzeczy, że nie mogłem nawet leżeć
normalnie. Chciałem pojechać na ten pogrzeb po to, by znaleźć
pocieszenie. Chciałem spotkać się z ludźmi, którym też umarł
ten człowiek, chciałem z nimi pogadać, chciałem poczuć, że ci
ludzie są ze mną, chciałem im pokazać, że ja jestem z nimi. Ale
nie mogłem.
Niewiele
razy, niemniej jednak parę razy miałem tak, że kiedy umarł mi
człowiek, nie mogłem się pozbierać. Idzie o to, że ja z niemal
wszystkiego mogę zrobić swoją historię; rzeczy, które się
wydarzyły, zamieniam w tekst i nie ma znaczenia, czy to jest tekst
napisany. Po prostu stoję z boku, także obok siebie, rejestruję co
się dzieje, a później to, co zarejestrowałem, zamieniam w tekst.
Taki już ze mnie chuj; ludzie cierpią, ja też, ludzie rozpaczają,
ja też, ale ludzie uczciwie poprzestają na cierpieniu i
rozpaczaniu, a ja dodatkowo to cierpienie i rozpaczanie zamieniam
sobie w tekst.
Kilka
razy jednak nie umiałem tak zrobić, kiedy umarł mi człowiek. Nie
umiałem tego wszystkiego zamienić w tekst. Nie wymyślałem
żadnych filozoficznych czy pseudofilozoficznych kombinacji, nie
pytałem o sens życia i o to, czy jest Bóg, a jeżeli jest, to
gdzie, tylko mnie najzwyczajniej w świecie bolało. Bolało tak, że
nic innego się nie liczyło; poza bólem nie było niczego innego.
Sami
wiecie, że raz jest tak, a raz inaczej. Kiedy człowiek umiera.