W książce Bóg. Mała historia Największego. Manfred Lütz robi różne fajne wałki. Lütz jest teologiem, więc nie da się zjeść w kaszy rozmaitym dawkinsonom, a do tego jest niezłym psychiatrą, w związku z czym nie musi pisać na kolanach np. o Freudzie czy o DEPRESJI (przytacza np. słowa Karla Krausa, który stwierdził, że psychoanaliza jest chorobą, za której terapię sama się uważa).
Dojechałem do 98. strony książki i zobaczę, co będzie dalej, ale na razie jest świetnie :-) Oto co Lütz pisze na temat historii ateizmu:
Dla greckiej filozofii przedsokratejskiej skrupulatne poszukiwanie prawidłowości natury było nie do pogodzenia z ówczesnym niebem bogów, które przypominało raczej pełną chaosu komunę hippisowską, zbiorowisko niewychowanych i przede wszystkim nieobliczalnych psychopatów, którzy od czasu do czasu serwowali ludzkości pioruny, grzmoty, wojnę lub inne zło.
Ponieważ jednak nie posiadano wówczas "do dyspozycji" niczego innego, jak tylko takie wyobrażenia "Boga", filozofujący ówcześni naukowcy nierzadko byli w tamtym pojęciu "ateistami".
I dalej na ten sam temat:
"Bóg, którego odrzucali ateiści średniowiecza, był - czy tego chciano, czy nie - Bogiem innym od antycznego. Był osobowym Bogiem chrześcijaństwa. Dlatego ateista średniowiecza musiał być ateistą całkiem innego kalibru".
Dobra, Lütz dojeżdża do Feuerbacha i pisze:
Główny "argument projekcyjny" Feuerbacha nie jest więc żadnym argumentem przemawiającym za ateizmem. Jest tylko sposobem "umeblowania salonu ateistycznego", gdy ktoś już wcześniej - obojętnie z jakich powodów - zadecydował, że w Boga nie wierzy.
(Od razu zastrzegam, że wolałbym, aby nikt nie napadł teraz na mnie strzelając z biodra argumentem, że tak samo Quinque viae Sancti Thomae nie są argumentem przemawiającym za teizmem - zaoszczędźmy czasu odpuszczając sobie gadki o oczywistościach).
Dalej Lütz pokazuje, że może być i tak, że ateizm to wyobrażenie życzeniowe. A dlaczego nie? Dlaczego przyjmować tylko to, że teiści są głupkami tworzącymi sobie jakiegoś Boga? A może to ateiści w niedojrzałości swojej uciekają przed Kimś, kto ich męczy, bo nie pozwala im, ateistom, być egocentrykami, tchórzami i w ogóle życiowymi głupkami? A może jest tak, że ateistą zostaje człowiek, który ma najzwyczajniej w świecie przejebane, tak po całości, i zostaje tym całym ateistą z nienawiści do Boga, na którego nie są już projektowane (jak u Feuerbacha) ludzkie życzenia i tęsknoty, lecz agresja i rozczarowanie całego życia? A może ateistą zostaje ktoś, kto się wściekł na jakiegoś księdza, albo w ogóle na kler i nie wie, co zrobić ze swoją wściekłością, bo niby co może zrobić - do Gazety Wyborczej napisać, na blogu się wyżyć? To w wielu przypadkach nie wystarcza; człowiek chciałby sprawę załatwić raz, a dobrze, a tu żadnej instytucji odwoławczej nie ma, bo wiadomo, że gdy ktoś oburza się z powodu papieża lub z powodu jakiegoś niesympatycznego biskupa, nie są oni z reguły osiągalni telefonicznie.
Ta moja notka to nie jest żaden ATAK na ateistów; chcę tylko pokazać, że napierdalanki na poziomie dawkinsonów nie mają sensu, bo wartość w ten sposób prowadzonej argumentacji zależy li tylko od tego, jak sprawnie dyskutanci władają piórem, a w dziedzinie władania piórem ateistom na razie do teistów daleko.
***
Na koniec taka sobie oderwana impresja. Oto Lütz pisze:
Niechętnie przyznajemy rację, że znaczny wpływ wywiera na nas to, co "się" powszechnie myśli i w co "się" powszechnie wierzy. To "się" - tak wstrętne dla filozofa Martina Heideggera - zawsze wpływało na poglądy ludzi.
U Prechta znowu wyczytałem, że Niklas Luhmann, łebski socjolog, który zanim został łebskim socjologiem dziesięć lat robił w administracji, co skłoniło go do postawienia tezy, że w systemach społecznych nie chodzi o jednostkę, utrzymywał, iż systemy społeczne opierają się na wymianie nie materii i energii, lecz informacji i sensów. Według Luhmanna to nie ludzie działają, lecz dzieje się komunikacja, przy czym obojętne jest, kto komunikuje się z kim, gdyż jedyne istotne pytanie brzmi: Z jakim skutkiem?
Komunikacja się dzieje. Znowu to się. Witkacy napisał, że samo się nie myśli, tak jak grzmi samo i samo się błyska. Rzecz jasna teza Witkacego nie jest dogmatem; w końcu Witkacy nie był Duchem Świętym, bo Duchem Świętym był tylko van Gogh. A Marek Grechuta wziął ten kawałek o tym, że samo się nie myśli i napisał Hop szklankę piwa. Ale napisał też inną piosełkę, o zagadkach:
Dojechałem do 98. strony książki i zobaczę, co będzie dalej, ale na razie jest świetnie :-) Oto co Lütz pisze na temat historii ateizmu:
Dla greckiej filozofii przedsokratejskiej skrupulatne poszukiwanie prawidłowości natury było nie do pogodzenia z ówczesnym niebem bogów, które przypominało raczej pełną chaosu komunę hippisowską, zbiorowisko niewychowanych i przede wszystkim nieobliczalnych psychopatów, którzy od czasu do czasu serwowali ludzkości pioruny, grzmoty, wojnę lub inne zło.
Ponieważ jednak nie posiadano wówczas "do dyspozycji" niczego innego, jak tylko takie wyobrażenia "Boga", filozofujący ówcześni naukowcy nierzadko byli w tamtym pojęciu "ateistami".
I dalej na ten sam temat:
"Bóg, którego odrzucali ateiści średniowiecza, był - czy tego chciano, czy nie - Bogiem innym od antycznego. Był osobowym Bogiem chrześcijaństwa. Dlatego ateista średniowiecza musiał być ateistą całkiem innego kalibru".
Dobra, Lütz dojeżdża do Feuerbacha i pisze:
Główny "argument projekcyjny" Feuerbacha nie jest więc żadnym argumentem przemawiającym za ateizmem. Jest tylko sposobem "umeblowania salonu ateistycznego", gdy ktoś już wcześniej - obojętnie z jakich powodów - zadecydował, że w Boga nie wierzy.
(Od razu zastrzegam, że wolałbym, aby nikt nie napadł teraz na mnie strzelając z biodra argumentem, że tak samo Quinque viae Sancti Thomae nie są argumentem przemawiającym za teizmem - zaoszczędźmy czasu odpuszczając sobie gadki o oczywistościach).
Dalej Lütz pokazuje, że może być i tak, że ateizm to wyobrażenie życzeniowe. A dlaczego nie? Dlaczego przyjmować tylko to, że teiści są głupkami tworzącymi sobie jakiegoś Boga? A może to ateiści w niedojrzałości swojej uciekają przed Kimś, kto ich męczy, bo nie pozwala im, ateistom, być egocentrykami, tchórzami i w ogóle życiowymi głupkami? A może jest tak, że ateistą zostaje człowiek, który ma najzwyczajniej w świecie przejebane, tak po całości, i zostaje tym całym ateistą z nienawiści do Boga, na którego nie są już projektowane (jak u Feuerbacha) ludzkie życzenia i tęsknoty, lecz agresja i rozczarowanie całego życia? A może ateistą zostaje ktoś, kto się wściekł na jakiegoś księdza, albo w ogóle na kler i nie wie, co zrobić ze swoją wściekłością, bo niby co może zrobić - do Gazety Wyborczej napisać, na blogu się wyżyć? To w wielu przypadkach nie wystarcza; człowiek chciałby sprawę załatwić raz, a dobrze, a tu żadnej instytucji odwoławczej nie ma, bo wiadomo, że gdy ktoś oburza się z powodu papieża lub z powodu jakiegoś niesympatycznego biskupa, nie są oni z reguły osiągalni telefonicznie.
Ta moja notka to nie jest żaden ATAK na ateistów; chcę tylko pokazać, że napierdalanki na poziomie dawkinsonów nie mają sensu, bo wartość w ten sposób prowadzonej argumentacji zależy li tylko od tego, jak sprawnie dyskutanci władają piórem, a w dziedzinie władania piórem ateistom na razie do teistów daleko.
***
Na koniec taka sobie oderwana impresja. Oto Lütz pisze:
Niechętnie przyznajemy rację, że znaczny wpływ wywiera na nas to, co "się" powszechnie myśli i w co "się" powszechnie wierzy. To "się" - tak wstrętne dla filozofa Martina Heideggera - zawsze wpływało na poglądy ludzi.
U Prechta znowu wyczytałem, że Niklas Luhmann, łebski socjolog, który zanim został łebskim socjologiem dziesięć lat robił w administracji, co skłoniło go do postawienia tezy, że w systemach społecznych nie chodzi o jednostkę, utrzymywał, iż systemy społeczne opierają się na wymianie nie materii i energii, lecz informacji i sensów. Według Luhmanna to nie ludzie działają, lecz dzieje się komunikacja, przy czym obojętne jest, kto komunikuje się z kim, gdyż jedyne istotne pytanie brzmi: Z jakim skutkiem?
Komunikacja się dzieje. Znowu to się. Witkacy napisał, że samo się nie myśli, tak jak grzmi samo i samo się błyska. Rzecz jasna teza Witkacego nie jest dogmatem; w końcu Witkacy nie był Duchem Świętym, bo Duchem Świętym był tylko van Gogh. A Marek Grechuta wziął ten kawałek o tym, że samo się nie myśli i napisał Hop szklankę piwa. Ale napisał też inną piosełkę, o zagadkach:
10 komentarzy:
A ja tam będę bronił napierdalanek.
Nie tylko, że sam lubię czasami, ale tak mnie się zdaje, że na wojnie oprócz generałów i całego tego sztabu potrzeba też i sierżantów i zwykłych szwei, którzy potrafią nasadzić bagnet na lufe karabinową i wbić ten bagnet gościowi w gardło, albo w oko, no, tam gdzie trafią.
Albo tylko położyć zmasowany ogień na linie nieprzyjaciela. Biec n a rozkaz czy coś.
Dlatego uwazam, że oprócz gości wymiatających na wyższym,średnim czy bardzo wysokim poziomie potrzebni są tez tacy, którzy sie nie bawią w dzielenie włosa na czworo, tylko walą w łeb.
Wyrusie,
Oglądałam kiedyś film "Dalekie Pawilony".Może też pamiętasz?
Rzecz dzieje się w latach trzydziestych w Indiach.
Do Indii przyjechała z Anglii pewna Panna,odurzona egzotyką i nieznanymi wrażeniami,trochę bezwiednie doprowadziła do oskarżenia i procesu o gwałt pewnego młodego hinduskiego lekarza.
Wszyscy byli zaangażowani.Jedni chcieli do skazać,drudzy uniewinnić.
Był tam rownież pewien starszy człowiek,Hindus,chyba filozof,który
mimo całego zamieszania i grożących zamieszek,spokojnie uprawiał swoj ogródek.
Gdy ktoś przybiegł do niego i zapytał "Co robić?".Spokojnie odpowiedział "Nic" i dalej obrywał
przekwitłe kwiatki.
Miał rację.Wszystko SAMO SIĘ DZIAŁO
i co najważniejsze dobrze się skończyło!
To jeden z moich ulubionych filmów,drugi to "Okruchy Dnia" z Hopkinsem.Ale nie jestem przecież
Timmym:)
Dobranoc
>Artur
OK, kumam :-)) Być może skopałem wymowę tekściora, bo przecież sam lubię, w ramach ćwiczeń, porobić sobie jaja z rozmaitych dawkinsonów, którzy z teologii rozumieją tylko tyle, że Tomasz zajmował się kwestią tego, ile Aniołów mieści się na łebku od szpilki, z Gagarinów, którzy w kosmos polecieli i nie widzieli tam Boga oraz z Virchowów, którzy pokroili setki zwłok i żadnej duszy nie znaleźli :-)))
Idzie natomiast o to, że o ile takie boksowanki lubię, o tyle ich nie wszczynam, a przynajmniej nie na debilnym poziomie, bo niby po co? Druga kwestia jest taka, że nie mam skłonności do postrzegania tych napierdalanek w kontekście jakiejś regularnej wojny, która oczywiście się toczy,ale w innej poetyce. Kiedy trzeba będzie już i u nas walczyć o krzyże w szkole, to będziemy walczyć, ale nie na argumenty z istnienia Pana Boga, czy z tego, jak to się dzieje, że niektórzy ludzie są religijni, a inni nie, bo tu trzeba będzie strzelać innymi pociskami, trzeba będzie jechać w stronę tego, że to wojna cywilizacji i tego, że się chcemy sami rządzić, a nie dać się wziąć za mordę modernym dzikusom.
Pozdro :-))
>marta.luter
Jak ten Hindus prezentował taką właśnie postawę, to on rzeczywiście filozof musiał być :-))
A jak lubisz "Okruchy dnia" to co powiesz o "Cienistej dolinie" i "84 Charing Cross Road" - obydwa te z filmy też z Hopkinsem?
:-)))
"bo tu trzeba będzie strzelać innymi pociskami, trzeba będzie jechać w stronę tego, że to wojna cywilizacji i tego, że się chcemy sami rządzić, a nie dać się wziąć za mordę modernym dzikusom."
Jak już przyjdzie do prawdziwej napierdalanki, to aby ruszyć masy najskuteczniej będzie chyba krzyczeć, że ateiści (niestety wszyscy, bo tu już nie będzie miejsca na rozróżnienia) są brzydcy i śmierdzą.
Myślę, że masy znacznie lepiej reagują na taki przekaz, niż na jakieś cywilizacyjne zawołania.
Cywilizacja jest raczej dla podchorążówki.
;-)
Tak tu u Ciebie przytulnie Wyrusie:)
Cienista Dolina:)
84 Charing Cross Road nie widziałam
ale zobaczę.Poczytałam o tym filmie,napewno będzie mi się podobał.
Pozdr
>Artur
"Jak już przyjdzie do prawdziwej napierdalanki, to aby ruszyć masy najskuteczniej będzie chyba krzyczeć, że ateiści (niestety wszyscy, bo tu już nie będzie miejsca na rozróżnienia) są brzydcy i śmierdzą."
Może i tak, ale tylko w przypadku, gdyby ludzie mieli naprawdę wyjść na ulicę, gdyby jedni ludzie drugim ludziom mieli urządzać noce kryształowe. Ale kto niby ma wyjść na te ulice? Ludzie zapierdalający na etatach? Mający po cztery kredyty? Ci ludzie najpierw musieliby zrozumieć, jak są w całej tej demokracji robieni w chuja, że nie mają nic do gadania, że o niczym nie decydują. A jak mają to zrozumieć? Gapiąc się w telewizor?
Pozdro.
Myślę, że ci ludzie bardzo szybko to zrozumieją, gdy nie będą mogli tych kredytów spłacić, za to będą odbierać dziwne telefony od windykatorów a komornicy będą ich wywalać na bruk razem z rodzinami.
Gdy ilość tych ludzi osiągnie masę krytyczną ktoś będzie musiał za to beknąć.
Niekoniecznie ten, który do tego doprowadził.
Natomiast jest dla mnie pewne, że jak przyjdą te ciężkiie termina, to jakaś Senyszyn wyskoczy z jedną ze swoich głupot o krzyżu albo pedałach, albo o jednym i drugim i to będzie wystarczające.
>Artur
"jakaś Senyszyn wyskoczy z jedną ze swoich głupot o krzyżu albo pedałach, albo o jednym i drugim i to będzie wystarczające."
To prawda. Wiadomo, że ludzie wychodzą na ulice wtedy, kiedy już mają dość, natomiast zagadką jest, dlaczego akurat w tym a nie innym momencie decydują, że już mają dość :-))
Pozdro.
"natomiast zagadką jest, dlaczego akurat w tym a nie innym momencie decydują, że już mają dość :-))"
ja myślę, że odpowiedź jest prosta, wtedy autentycznie mają dosyć.
Każdy jakoś tam w innym momencie, ale statystycznie zbiera się fala.
Wtedy wystarczy być dobrym surferem i można sporo zdziałać.
Prześlij komentarz