statsy

poniedziałek, 28 września 2009

Podatki i ludzka natura

Ephraim Kishon (fotka stąd)


Książkę tę poświęcam anonimowym ofiarom zwycięstwa poronionej idei podatku dochodowego, urzędnikom w służbie fiskusa, którzy dzień w dzień muszą wykonywać najbardziej absurdalne akty prawne i tym sposobem przeżywają te same męki, co ich klienci
.

Takie motto do swojej książki napisał Ephraim Kishon, taki jeden lewak, który w ogóle jest za podatkami pobieranymi przez państwo. Książka zaczyna się tak:

Nie, w tej książce nie chodzi o drobiazgi. Absolutnie.

Chodzi tu o najbardziej spektakularną klapę naszego stulecia, o nieporozumienie, przez które połowa ludzkości najzupełniej legalnie skazana jest na działalność w podziemiu. Mam na myśli magiczne słowo z dziedziny fiskalnej, które czyni z oszusta anonimowego bohatera, legalistę zaś zamienia w tchórzliwego psa. Mowa tu o kompromitującej wpadce aparatu państwowego, znanej pod nazwą podatku dochodowego i od wynagrodzeń, który pozostaje w oburzającej sprzeczności z ludzką naturą.

Tego, co napisał Kishon, nie rozumie 99,99999999657999999% lewaków, a może i więcej. 99,9999945459999% lewaków, a może i więcej, w ogóle nic nie rozumie z dziedziny podatków. Co mają zrobić co bardziej kumaci lewacy, żeby nie przyznać, iż instytucja podatku dochodowego czyni z oszusta anonimowego bohatera, a zwłaszcza, że legalistę zamienia w tchórzliwego psa i że podatek dochodowy stoi w oburzającej sprzeczności z ludzką naturą? Ano mają jedno wyjście - mogą utrzymywać, że nie ma czegoś takiego, jak ludzka natura.

piątek, 25 września 2009

Problem czytelnictwa

Na TVP KULTURA właśnie leci taki program, w którym dziennikarz gada z Agnieszką Holland, Bogdanem Zdrojewskim oraz Michałem Boni. No i ten dziennikarz pyta swoich rozmówców: - Co zrobić z problemem czytelnictwa? Ludzie nie czytają książek!

Odpowiadam: - No jak to, kurwa, co? Wprowadzić prawo nakazujące czytanie tylu a tylu książek w takim i takim terminie i przeprowadzać państwowe egzaminy - jak ktoś nie przeczyta tego, do czego jest zobowiązany, niech płaci ustawowe kary albo niech idzie do pierdla.

środa, 23 września 2009

Twórczość Ewy Soleckiej

Leski zamieścił fragmenty ustnego uzasadnienia dzisiejszego wyroku w sprawie, w której Alicja Tysiąc ściga Gościa Niedzielnego. Autorką uzasadnienia jest sędzina Ewa Solecka. Oto, co Solecka powiedziała:

Nie można w kategorii prawda/fałsz oceniać wielokrotnie powtarzanego w „Gościu Niedzielnym” nazywania aborcji zabijaniem dzieci. Proszę Państwa, z reguły nie budzi wątpliwości, że przypisywanie komuś intencji pozbawienia kogoś życia, popełnienia czynu przestępczego, jakim jest zabójstwo, to postawienie konkretnego, faktycznego oskarżenia, które podlega weryfikacji – jest prawdziwe lub fałszywe. W niniejszym przypadku mamy jednak do czynienia z sytuacją, gdy słowu „zabójstwo” każda ze stron przypisuje nieco inną zawartość pojęciową, odnosi je do innej sytuacji, a sposób rozumienia tego pojęcia jest zdeterminowany przez poglądy religijne pozwanych.

Babka powiada, że postawienie oskarżenia o zabójstwo podlega weryfikacji, ale w tym przypadku każda ze stron co innego rozumie pod pojęciem "zabójstwo". OK, ale co z tego? Co z tego, że ludzie rozmaicie rozumieją termin "zabójstwo"? Sąd nie powinien bawić się w gry językowe, tylko stwierdzić, czy aborcja jest zabójstwem, czy nie jest. Czy jeśli jakiś fan River Plate zabije fana Santosu, po czym stwierdzi, że on pod termin "zabójstwo" nie podciąga pozbawienia życia fana Santosu, to Solecka kibola River Plate uniewinni? Dalej - twierdzenie, że rozumienie pojęcia "zabójstwo" jest zdeterminowane przez poglądy religijne pozwanych nie zostało udowodnione. Skąd ta babka, która dostała robotę w sądzie wie, że rozumienie pojęcia "zabójstwo" jest zdeterminowane przez poglądy religijne pozwanych? A może było tak, że wybór religii dokonany przez pozwanych był zdeterminowany ich poglądami?

Solecka dalej mówi tak:

Dla kogoś, kto nie wyznaje zasad religii katolickiej lub w tym zakresie nie zgadza się z doktryną Kościoła katolickiego, zabieg przerwania ciąży nie jest zabiciem człowieka i z tego powodu stwierdzenie, że osoba, która aborcję wykonała, dopuściła się zabójstwa, jest dla kogoś o innym niż katolicki poglądzie nie do przyjęcia, niezgodne z prawdą i obraźliwe.

No i co z tego, iż stwierdzenie, że osoba, która aborcję wykonała, dopuściła się zabójstwa, jest dla kogoś o innym niż katolicki poglądzie nie do przyjęcia, niezgodne z prawdą i obraźliwe? Jakie to ma znaczenie? Np. dla mnie stwierdzenie, że podatki nie są kradzieżą jest stwierdzeniem niezgodnym z prawdą, stwierdzeniem nie do przyjęcia i stwierdzeniem obraźliwym. I co - w związku z tym mogę nie płacić podatków?

I znowu Solecka:

Zdaniem sądu, w tym przypadku zaistniała sytuacja uniemożliwiająca zakwalifikowanie tych sformułowań do kategorii oświadczeń o faktach. Nie da się ich bowiem zweryfikować w odniesieniu do jednolitego, powszechnie uznanego i niekwestionowanego miernika prawdy lub fałszu. Podstawą takiej weryfikacji musiałoby być rozstrzygnięcie kwestii początku istnienia istoty ludzkiej, która wymyka się ocenom naukowym i wszelkim obiektywnym odniesieniom, a pozostaje w domenie wiary i przekonań.

To już są jaja do kwadratu. Oto bowiem Solecka mówi, że nie da się naukowo stwierdzić, od kiedy to istnieje istota ludzka. OK, niech Soleckiej będzie - nie da się. Ale jeżeli nie da się stwierdzić, to jakim cudem Solecka wie, że Gość Niedzielny nie ma racji, kiedy utrzymuje, że aborcja to zabójstwo? Ocenom naukowym wymyka się np. to, czy Pan Bóg stworzył świat, czy też może był Big Bang. I co - czy Solecka jest skłonna skazać kogoś, kto twierdzi, że Pan Bóg nie stworzył świata, tylko, że był Big Bang?

To jest masakra, po prostu masakra. Byłoby świetnie, gdyby sąd wyższej instancji poważnie podszedł do sprawy, ale nie wiemy, czy tak będzie. Ja mam nadzieję, że będzie. Poważnie - mam taką nadzieję. Bo co innego mi pozostaje?

------------------------------

DOPISEK

Na ten temat napisał Free Your Mind i dał w tekście kapitalne zdanie:

Skoro bowiem aborcja nie jest zabiciem dziecka, to powstaje pytanie, dlaczego po aborcji dzieci nie żyją?

Pasożytnicze mameje

Pod tekstem Artura znalazłem ten oto cytat z takiego jednego lewaka:

I nie zrozum mnie źle, ja nie jestem oponentem koncepcji przenoszenia ciężaru zapewnienia bezpieczeństwa na finansowany z przymusowych podatków system; wręcz przeciwnie – ja sam jestem “wrażliwą społecznie” pasożytniczą mameją, będącą tego systemu beneficjentem i de facto od niego uzależnioną (mini-linczu na złodziejach raczej nie byłbym w stanie wykonać/zorganizować). Tyle, że ja nie ukrywam, że się tego wstydzę.

Po czym napisałem:

To jest symptomatyczne wyznanie. Cały bowiem problem z lewakami polega na tym, że ich pomysł, choćby nie wiem jak idealistyczny, choćby nie wiem jak moralny, choćby nie wiem jak przepełniony troską o drugiego człowieka, opiera się na tym, że lewacy MUSZĄ zabierać jednym ludziom po to, aby dawać innym, w tym sobie oczywiście, ale mniejsza teraz o to. Istotne jest tylko jedno - lewacy MUSZĄ prowadzić redystrybucję, innego pomysłu nie mają. I zapewne niejeden lewak zdaje sobie z tego sprawę i, jak stoi w zacytowanym fragmencie, jest mu wstyd. Do tego, jak się wydaje, wielu lewaków wkurwia się z tego powodu, że gdyby nie policyjne pały stojące za nimi, byliby szarymi ludkami. Wymyślają więc rozmaite usprawiedliwienia, takie jak sprawiedliwość społeczna, tyle, że te usprawiedliwienia wymyślają głównie dla siebie. Cały ten lewacki projekt oparty jest na dwóch filarach: zawiści i strachu. Właśnie tak - ZAWIŚCI i STRACHU.

Nie da się obalić twierdzenia, że lewacki projekt opiera się na redystrybucji. Lewactwo, zgodnie ze swoją wiarą, utrzymuje (przynajmniej oficjalnie), że redystrybucja jest konieczna po to, aby zapewnić godne warunki życia ludziom, którzy sobie wystarczająco nie radzą. Jednocześnie lewactwo twierdzi, że większość ludzi chce lewackiego systemu, czego dowodem ma być to, że ludzie w demokratycznych wyborach wybierają lewaków. Tu warto postawić pytanie: skoro lewaków, wrażliwych społecznie, troszczących się o innych itd. jest tak wielu, że są w stanie przeforsować swój system, to dlaczego ta masa ludzi sama, z dobrej woli, nie zatroszczy się o tych, którzy troski potrzebują? Dlaczego ci wrażliwi ludzie potrzebują zabierać kasę wszystkim, także tym, którzy mają odmienne od lewaków poglądy? Dlaczego lewactwo, dążąc do dobra, tak jak lewactwo je pojmuje, stosuje przymus? Otóż wynika to z dwóch rzeczy: ze strachu i z zawiści. Ze strachu przed tym, że gdyby dać ludziom nieco więcej wolności, to raz dwa roznieśliby ten lewacki sytstem w strzępy. Z zawiści, że niektórzy doskonale sobie radzą nie oglądając się na innych. Mówiąc krótko - lewactwo chce czynić dobro, ale tylko na cudzy koszt. To jest istotna cecha lewactwa - żyć na cudzy koszt.

Platon pokazał cztery rodzaje doskonałej cnoty, czyli: umiarkowanie (sophrosine), męstwo (andreia), mądrość (sophia) oraz dikaiosyne, czyli cnotę sprawiedliwości, polegającą na umiejętności kierowania każdą częścią duszy w ten sposób, aby spełniały one tylko i wyłącznie funkcje im właściwe. Gdyby lewactwo chciało ćwiczyć się w nabywaniu cnót wskazanych przez Platona, robiłoby to tak:

Sophrosine - lud, który jest suwerenem, je kawior i pije szampana ustami swoich przedstawicieli.

Andreia - elita lewactwa bardzo mężnie trzyma lud za pysk, mając za sobą argument w postaci policyjnych pał.

Sophia - lewactwo hoduje mądrych intelektualistów, którzy z kolei zamulają mózgi ciemnemu ludowi.

Dikaiosyne - w związku z tym, że lewactwo w duszę nie wierzy, to chodzi na siłownię, do solarium, robi sobie manicure i pasjami gra w piłkę nożną.

wtorek, 22 września 2009

Co mają lewaki

Od niepamiętnych czasów mamy rządy lewackie. Rządy lewackie przynoszą rozmaite skutki, a jednym ze skutków jest to, że lewakom podoba się wszystko, co zrobią lewackie rządy (wyjątkiem są niektóre rzeczy, które zrobił lewacki rząd PiS-u, ale tu idzie o to, że lewackie gazety i TV wytłumaczyły lewakom, iż lewacki rząd PiS-u, nazywany rządem prawicowym lub katofaszystowskim, robi źle). Kiedy lewacki rząd obniży akcyzę na wódę, to lewaki cieszą się i twierdzą, że jak akcyza będzie niższa, to ludzie będą więcej wódy kupować "legalnie", więc w ostatecznym rozrachunku rząd zbierze więcej kasy niż zebrałby, gdyby akcyza była wyższa. Kiedy lewacki rząd akcyzę na wódę podwyższy, to lewaki szaleją z radości, bo, ich zdaniem, większe będą wpływy do budżetu. Gdy lewacki rząd jakąś firmę prywatyzuje, to lewaki nie posiadają się ze szczęścia, bo prywatyzacja zasili budżet. Kiedy znowu lewacki rząd firmy nie prywatyzuje, to lewaki są w siódmym niebie, albowiem konieczność dziejowa wymaga, żeby firmą zawiadywał rząd.

Jak się nazywa to coś, co mają lewaki?

poniedziałek, 21 września 2009

Zapłakał

Znałem kiedyś takiego fest twardziela, gościa, który walczył na wojnie, został wywieziony w głąb Sojuza, tam był w obozie, udało mu się wrócić, w Polsce dostał w dupę od komuny itd., ale nie zgorzkniał. Założył rodzinę, miał wnuki. Słabo go znałem, tylko trochę. Stary był. Palce miał powykrzywiane od artretyzmu ale jeszcze cuda robił z drewna, bo stolarzem był. Kiedyś przyfilowałem w kościele, jak ten Rambo, ale taki prawdziwy, z krwi i kości, w Wielkim Tygodniu klęczał sobie w ławce i pociskał różaniec. Wielki Tydzień to najpiękniejszy czas. Ludzie w kościele przesiadują sobie po nocach, przy grobie, przed kościołem spotykają się i gadają. To najpiękniejszy czas. No i ten Rambo pociskał różaniec. I płakał. Krótko płakał. Trochę popłakał, zaraz oczy wytarł, nos wysmarkał i już nie płakał.


-------------------------------------------


To napisałem, bo przeczytałem tekst Artura - zobaczcie Nicponiowy komentarz pod poprzednią notką. Jak przeczytałem, to pomyślałem sobie, że dołożę swoją historię o tych, którzy płakali.

piątek, 18 września 2009

Zaświat

Barbara Skarga
(fotka stąd)

Barbara Skarga była dla mnie pięknym człowiekiem, który miał PASJĘ. Ładnie pisała. W tekście Mój świat pomieszczonym w książce Tercet metafizyczny, napisała tak:

Granice. Kiedy pada to słowo, natychmiast budzi się myśl, a co jest poza nimi? Ten, co świat stworzył? Czy jakaś inna zupełnie przestrzeń, jakiś antyświat, o którym zgoła nie mamy pojęcia, ale który może istnieje, skoro kosmologia mówi o "brzegu". Nie o kosmologię mi jednak chodzi, raczej o to dziwne przeświadczenie człowieka, że musi być coś poza, coś niezmiernie ważnego. Człowiek żyje w relacji do tego, co jest światem, i do tego, co jest poza światem, i tę drugą relację najczęściej zawłaszcza religia, kreśląc kształt owego "poza" i dyktując odpowiednie postępowanie, dla którego tezą podstawową jest to, że całe istnienie w świecie powinno podporządkować się myśli o "zaświecie". Tu jesteśmy chwilę, tam wiecznie.

Barbara Skarga w zaświecie jest od dzisiaj.

czwartek, 17 września 2009

Twardo chodzący po ziemi ojciec Benignus


Ojciec Benignus to rutynowany egzorcysta, który na wypędzaniu Diabła zęby zjadł, więc opierając się na przypadkach ze swojej praktyki mógłby napisać i dziesięć książek po 300 stron, w których przedstawiłby mnóstwo przerażających ale i ciekawych rzeczy. Nie przeczytałem jeszcze całej książki ale w związku z tym, co już przeczytałem, przyszło mi do głowy coś takiego: oto ten ojciec Benignus musi być człowiekiem niezwykle silnej wiary, a do tego twardo chodzącym po ziemi.

Nie mam zielonego pojęcia, jak ci egzorcyści mogą funkcjonować. Jak goście, którzy doświadczają tych wszystkich przerażających rzeczy, którzy spotykają tych wszystkich cierpiących ludzi, mogą żyć, że tak powiem - na co dzień? Jak mogą pójść do kina, albo na kawę do knajpki, kiedy widzieli to, co widzieli? Może oni do kina i do knajpek nie chodzą, ale i tak nie wiem, jak mogą funkcjonować. I wymyśliłem sobie, że cała rzecz polega na tym, że egzorcyści są podobni do lekarzy mających do czynienia z cierpieniem ludzi. Żeby jednak taki egzorcysta mógł, na podobieństwo lekarza, po prostu wykonywać swoją pracę, musi być człowiekiem wierzącym i to cholernie mocno. Egzorcysta nie może być pięknoduchem na każdym kroku dziwującym się, jak to jest możliwe, że takie cudaczne rzeczy dzieją się z ludźmi i jak to jest możliwe, że nauka jeszcze nie potrafi dać stosownego wyjaśnienia. Oczywiście może jest inaczej, niż sobie to wymyśliłem, ale wymyśliłem sobie właśnie tak.

Druga sprawa. Mnóstwo ludzi pyta o to, skąd jest zło, a nie znajdując odpowiedzi, ludzie ci przynajmniej dochodzą do wniosku, że z pewnością nie ma dobrego Boga, bo gdyby Bóg był i to dobry, a do tego wszechmocny, to nie dopuściłby do istnienia zła, a już osobliwie cierpienia. Ojciec Benignus nie ma odpowiedzi na pytanie o źródło zła, nie wie, dlaczego jest zło, dlaczego ludzie cierpią. Pisze tak:

Wobec cierpienia człowieka niewinnego należy milczeć raczej, niż mówić, jak czynili to Elifaz (Hi 4-5; 15; 22), Bildad (Hi 8; 18; 25; 26,5-14) i Sofar (Hi 11; 20; 24,19-25; 27,13-23), i zrozumieć, że stajemy wobec tajemnicy.

Kiedy to przeczytałem, od razu sięgnąłem po książkę Ateny i Jerozolima, w której Szestow pisze:

Kiedy stanowczość pytania osiąga najwyższy stopień, jak na przykład u Hioba, wówczas myśl o teodycei zaczyna wydawać się bluźniercza. Wszelkie "wyjaśnienie" jego nieszczęścia jest dla Hioba jedynie zwielokrotnieniem rozpaczy. Nie potrzeba żadnych wyjaśnień, żadnych odpowiedzi. Niepotrzebne są też i pocieszenia. Hiob przeklina przyjaciół, którzy przyszli do niego, a przeklina ich właśnie dlatego, że są jego przyjaciółmi i jako przyjaciele chcą mu "ulżyć" - jeśli jeden człowiek może ulżyć drugiemu. Dla Hioba najgorsze ze wszystkiego jest owo "jeśli". Skoro już pomóc nie sposób - to i pocieszać nie trzeba. Inaczej mówiąc, można spytać (niekiedy, jak w przypadku Hioba, pytanie to jest koniecznością): skąd pochodzi zło? Ale odpowiadać na to pytanie nie wolno. I tylko wówczas kiedy filozofowie zrozumieją, że ani na to pytanie, ani na wiele innych pytań odpowiadać nie wolno , uznają jednocześnie, iż nie zawsze stawia się pytania po to, by na nie odpowiadać, że są pytania, których cały sens polega na tym, że nie dopuszczają żadnych odpowiedzi, gdyż odpowiedzi je zabijają. Niezrozumiałe? Więc - pocierpcie: nie do takich rzeczy człowiek się przyzwyczaja.

Dobra, ale o co chodzi z tym, że ojciec Benignus twardo chodzi po ziemi? Sprawa jest prosta - ojciec Benignus pisze:

Stwierdzenie w mojej działalności egzorcystycznej uwolnień i w konsekwencji uzdrowień skłaniało mnie często, by wychwalać i błogosławić Pana, by dziękować, że dał Kościołowi władzę i panowanie nad wszystkimi demonami, jak też możliwość ich wypędzania.

To jest sedno sprawy! Zapewne ojciec Benignus, jak każdy, chciałby wiedzieć, skąd bierze się zło, dlaczego istnieje cierpienie, ale odpowiedzi na te pytania nie znajduje. Więc co robi w tej sytuacji? Czy stawia pytania jeszcze dociekliwiej, czy gorliwiej szuka odpowiedzi, czy pisze teodyceę o wiele lepszą od teodycei Leibniza? Być może to wszystko robi, ale tego nie wiemy, natomiast wiemy, że ojciec Benignus widząc, jak jest, najzwyczajniej w świecie bierze się do swojej roboty, czyli odprawia egzorcyzmy. Cóż więcej mógłby zrobić?

Czy dzisiaj śmiejemy się z de Saint-Pierre'a?


Państwo Boże osiemnastowiecznych filozofów [The Heavenly City of the Eighteenth-Century Philosophers] zostało wydane w roku 1932. Książka została dobrze przyjęta, ale, jak pisze w Przedmowie Johnson Kent Wright, w dwudziestowiecznej interpretacji myśli osiemnastowiecznej wkrótce zapanowała przeciwstawna tendencja, za co była odpowiedzialna w wielkim stopniu inna ważna praca poświęcona oświeceniu, która ukazała się w 1932 roku, a której liberalny autor jak na ironię wychodził z zasad niezbyt odległych od Beckerowskich. Chodzi o Die Philosophie der Aufklärung Ernsta Cassirera (przy okazji - w drugim tomie Filozofii XX wieku Tadeusz Gadacz poświęca Cassirerowi obszerny tekst, na stronach 131-204). Wright pisze dalej tak: Podczas gdy Becker chciał cisnąć oświecenie na historyczny śmietnik, Cassirer, który pisał w atmosferze nadciągającej nazistowskiej burzy, wzywał do ochrony jego wartości i celów.

Carl Lotus Becker (fotka stąd)

Później książka Beckera znowu zyskała na popularności i to do tego stopnia, że ją Wydawnictwo Zysk i S-ka wydało, a smootnyclown i ja nabyliśmy ją i przeczytali :-)) (mam nadzieję, że smootny jakiś tekst w związku z książką napisze i w salonie24 powiesi, to może porządna gaduła się wywiąże).

Becker pisze o osiemnastowiecznych philosophes jako o tych, którzy byli zagorzałymi wyznawcami nowej religii, religii oświecenia. Pisze o tym, że czym były te "uniwersalne zasady", filozofowie wiedzieli, zanim jeszcze w ogóle zaczęli ich szukać, a "człowieka w ogóle" znali bardzo dobrze, ponieważ stworzyli go na własny obraz i podobieństwo. I przywołuje postać Charlesa-Irénée'a Castel de Saint-Pierre'a, człowieka, "z którego wszyscy się śmieją, a który sam jest zawsze poważny i nigdy się nie uśmiecha". Jakże pracowitym robotnikiem był ów ksiądz w świeckiej winnicy Pana! Ileż "projektów" stworzył, zwięzłych poradników naprawy rodzaju ludzkiego - "Projekt utrzymywania zimowej przejezdności dróg", "Projekt reformy żebractwa", "Projekt uczynienia z książąt i parów ludzi użytecznych dla społeczeństwa". I oto pewnego dnia, dość niespodziewanie, ksiądz de Saint-Pierre oświadczył: "Przyszedł mi do głowy projekt, który mnie samego zdumiał swoją urodą. Przez piętnaście dni nie mogłem myśleć o niczym innym." Rezultatem był - jak wiadomo "Projekt zaprowadzenia wiecznego pokoju w Europie".

Cóż, możemy dołączyć do pozostałych i śmiać się z księdza, ale czyż jego penchant do projektów nie przypomina nam Jeffersona? (...) Śmiejmy się zatem, ale musimy mieć świadomość, że śmiejąc się z księdza de Saint-Pierre'a, śmiejemy się z całego XVIII stulecia, z jego troski o dobrobyt ludzkości, z jego penchant do projektów.

I dalej:

Na czym polegało znaczenie tej epoki (tego pytania nie da się uniknąć), jeśli właśnie nie na tym, że raz powziąwszy nienaruszone postanowienie, prowadząc niekończące się debaty i uprawiając namiętną propagandę oraz uroniwszy kilka łez ze szczęścia w przewidywaniu wdzięczności przyszłych pokoleń - skierowała całą swoją energię na stworzenie najbardziej naiwnego projektu, o jakim kiedykolwiek słyszano, projektu uczynienia z książąt i parów ludzi użytecznych dla społeczeństwa, na przetarcie wszystkich możliwych ścieżek prowadzących ku szczęściu, na podzielenie się dobrodziejstwami wolności, równości i braterstwa z całą ludzkością?

Ciekawe, czy gdyby Becker żył dzisiaj, to nadal uważałby, że najbardziej naiwnym projektem w dziejach były pomysły osiemnastowiecznych philosophes. I czy my rzeczywiście śmiejemy się z de Saint-Pierre'a?

poniedziałek, 14 września 2009

Naród i ustrój

W telewizji radość nad radościami, bo oto pokazało się, że polska gospodarka szaleje - jako jedyni w Europie być może zaliczymy wzrost czegoś tam o 1%!!! Inni będą mieć "wzrost ujemny", a my dodatni - o cały jeden procent. Brawo!!!

Tu jednak pojawia się pytanie następujące: skoro w całym eurokołchozie wszyscy są do tyłu, a tylko my do przodu, to po cholerę nam koleżankować się z eurokołchozem jeszcze bardziej i przyjmować jeszcze więcej rozwiązań owocujących tym, że eurokołchoz zalicza "wzrost ujemny"?

Ale do rzeczy. Ludgwig von Mises w książce Moralność antykapitalistyczna napisał tak:

Jedynym dostępnym środkiem na polepszanie materialnych warunków rodzaju ludzkiego jest przyspieszanie wzrostu stosunku gromadzonego kapitału do przyrostu ludzkości.

Tej tezie nie da się zaprzeczyć, bo choćby socjaliści, a nawet komuniści, nie wiem jak sprawiedliwie chcieli podzielić to, co jest, najpierw trzeba tak zrobić, żeby coś było. Kiedy przeczytałem o tym jednym procencie wzrostu, to pomyślałem sobie, że dzisiaj, pod koniec pierwszej dekady XXI wieku z pewnością najlepiej w historii ludzkości znamy się na przyspieszaniu wzrostu gromadzonego kapitału, a zatem ten nędzy jeden procent wzrostu czegoś tam musi być wynikiem niesłychanego przyrostu naturalnego. Po prostu - pomnażamy kapitał jak szaleni, jak nigdy dotąd, ale jednocześnie mnożymy się jak króliki, więc na łebka wszelkich dóbr wcale nie wypada tak dużo. Poszukałem jednak w necie i wynalazłem, że z tym przyrostem naturalnym wcale nie jest za wesoło - oto nawet Wikipedia podaje, że według prognoz GUS, liczba ludności w Polsce w 2030 ma wynieść ok. 35,7 mln, czyli mniej, niż jest teraz. Pozostaje zatem tylko jedno wyjaśnienie - za to, że rozwijamy się w oszałamiającym tempie 1% odpowiadają ci, którzy nami zawiadują, ci, którzy fundują nam taki, a nie inny ustrój.

Jest taki tekst* Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, którego nie da się dokładnie datować, bo napisany został dawno, cenzura go nie puściła i rękopis trafił do kosza. Po wielu latach Kira Gałczyńska odtworzyła ten tekst dzięki, jak sama pisze, nieprzebranym zapasom pamięci Natalii Gałczyńskiej [matki Kiry i żony Konstantego Ildefonsa]. Tekst zatytułowany jest Naród i ustrój i leci tak:

NARÓD: Ustroju, gdzie jesteś?
USTRÓJ: ...
NARÓD (głośniej): Ustroju, gdzie jesteś?
USTRÓJ: ...
NARÓD (fortissimo): Ustroju, gdzie jesteś?
USTRÓJ: ...
NARÓD: Ustrój nie odpowiada narodowi!
GŻEGŻÓŁKA (przerażony do ostateczności spuszcza Kurtynę).

U nas, jak się wydaje, ustrój odpowiada narodowi. Ktoś słyszał, co ustrój mówi?

-------------------------------------------------

* Tekst Naród i ustrój znalazłem w wydanej w tym roku przez Iskry książce K. I. Gałczyńskiego Teatrzyk Zielona Gęś.

niedziela, 13 września 2009

Jest kolejny Gadacz



Jutro premiera drugiego tomu Historii filozofii XX wieku Tadeusza Gadacza. Autor omawia filozofów reprezentujących neokantyzm, filozofię egzystencji i filozofię dialogu. Jest między innymi o Szestowie (te strony zabazgrałem już zupełnie), o Jaspersie, Sartre... (jak to się pisze, kiedy się chce deklinować? :-), Levinasie, no i o Tischnerze. Resztę doczytajcie w zapowiedziach.

Na zachętę dwa kawałki o Szestowie:

Przewaga tez krytycznych nad sformułowaniami pozytywnymi jest w niej [filozofii Szestowa] porażająca.

Mimo, że krytykował rozum, czynił to na gruncie rozumu. O jakiej zatem filozofii myślał?

czwartek, 10 września 2009

Granie po ślepaku

Michaił Tal robił takie kombinacje, oddając po kolei parę figur, że szczęka opadała. Później kompy policzyły, że wiele z tych kombinacji było niepoprawnych, ale przeciwnicy Tala podczas partii o tym nie wiedzieli i najczęściej nie znajdował właściwych rozwiązań. Mówiło się, że jak Tal oddaje ci hetmana to możesz już się poddać.

Kiedyś na turnieju, zdaje się w Buenos Aires, Tal zaczął kombinację od ofiary figury. Nikt nie rozumiał idei Miszy. A na widowni siedział Mieczysław Maestro Najdorf, koryfeusz szachów, który w czasie wojny został w Argentynie na zawsze. No i Maestro zakumał o co Talowi chodzi, wstał, podszedł do stolika (nie wolno było, ale kto w Buenos zatrzyma senora Miquela) i... pocałował Tala w czoło. Jak przeciwnik Miszy zobaczył, że Misza oddaje figurę, a później że Najdorf całuje Tala w czoło to się załamał zupełnie i partię od razu poddał :-)

Zobaczcie, co Tal wyprawia grając symultanę po ślepaku.

wtorek, 8 września 2009

Jak jest w demokratycznym państwie opiekuńczym

W demokratycznym państwie opiekuńczym jest tak, że nie można zostawić na lodzie tych, którzy nie radzą sobie w życiu: nie są w stanie na siebie zarobić, ubezpieczyć się, wykształcić dzieci itd. Jednocześnie w demokratycznym państwie opiekuńczym jest tak, że ludzie, którzy nie radzą sobie w życiu i których nie można zostawić na lodzie, są w stanie wybrać i ustanowić władzą ludzi, którzy skutecznie zajmą się problemami tych, którzy nie radzą sobie w życiu. Mówiąc inaczej - ci sami ludzie, którzy nie wiedzą, jak zatroszczyć się o siebie, wiedzą, kogo wybrać do władz, aby ten ktoś zatroszczył się o wszystkich.

------------------------------------------------

DOPISEK

Właśnie wpadł mi w oko ten oto kawałek z Ludzkiego działania Misesa:

Czy ma sens przyznawanie ludziom niesamodzielnym prawa wyboru strażników?

niedziela, 6 września 2009

Gadki o wolności

Pod tą notką pokłóciłem się z Timmym i zapowiedziałem, że już u Timmy'ego pisać nie będę, więc nie będę - mogę sobie za to pisać u siebie. U Timmyego toczy się gaduła m.in. na temat wolności. Ostatnio dyskusja stała się nieco osobliwa, w dużej mierze dlatego, że bryluje tam marche, który utrzymuje, że wolność otrzymujemy w momencie poczęcia, że nikt nie jest w stanie dać nam wolności ani jej zabrać, że nawet Bóg, jeżeli czegoś od nas chce, to prosi nas o fiat, że wolność to nasza władza, albowiem we wszechświecie jesteśmy książętami, i wreszcie, że tego, co powiedział Jan Paweł II, a mianowicie: Bądźcie świadomi, nie można powiedzieć do zwierząt, tylko do istot wolnych.

Teksty marche przypominają mi to, co w książce Przygody idei napisał Whitehead:

Niestety, pojęcie wolności zostało spustoszone przez pełne życzliwości literackie traktowanie go. Zostało ono zawężone do obrazu pogrążonej w myślach osoby, gorszącej swoje pokolenie. Gdy myślimy o wolności, jesteśmy skłonni ograniczać się do wolności myśli, wolności prasy, wolności wyznania religijnego. Jest to kompletna pomyłka. Literacki wyraz wolności sprowadza się głównie do ozdóbek. W rzeczywistości podstawową potrzebą jest wolność działania.

Od razu dodam kawałek z Misesa:

Wolność i swoboda zawsze oznaczają wolność od interwencji policji. W naturze nie ma takich rzeczy jak wolność i swoboda. Istnieje tylko nieugięta stałość praw przyrody, którym człowiek musi się bezwarunkowo podporządkować, jeśli w ogóle chce osiągnąć jakieś cele.

Oczywiśćie Mises ma rację, bo ciekaw jestem, jaki to z marche byłby książę wszechświata, gdyby go gliniarze przypadkowo spałowali przy okazji spuszczania łomotu jakimś kibolom i wtrącili do aresztu. Oczywiście marche mógłby w tym areszcie być księciem wszechświata, ale z pewnością wolność miałby ograniczoną w poważnym stopniu (np. wolność od przymusu uniemożliwiającego mu malowanie obrazów olejnych, czy wolność w pisaniu komentarzy pod notkami na blogach), a już jego wolność działania np. zawodowego byłaby ograniczona właściwie całkowicie.

W gadułach na temat wolności ludzie opowiadają niestworzone rzeczy. Timmy w komentarzu pod notką, do której nawiązuję, napisał tak:

Martwimy się o to, żeby do niczego nikt nas nie zmuszał, a tak naprawdę jesteśmy niewolnikami Zła, które jest w nas samych. I czy jesteśmy 'zewnętrznie' wolni, czy nie-wolni, to i tak wewnętrznie zniewoleni robilibyśmy dokładnie to samo. Zatem 'brak przymusu zewnętrznego' jest nam absolutnie po nic. Gdyby nas po libertariańsku uwolnić, bylibyśmy dokładnie tacy sami jak przed 'uwolnieniem'. Dobrze kombinuję, czy bredzę?

Oczywiście Timmy bredzi. Może nawet ładnie, może szlachetnie, ale bredzi. Bo miesza porządki. To, że w nas samych jest Zło, to jedna sprawa, a to, że państwo nie pozwala komuś produkować serów, czy że jednym firmom zakazuje sprzedawania żarówek, nakazując jednocześnie kupowanie żarówek od innych firm, to sprawa druga, zupełnie od pierwszej osobna. Timmy parę razy, nie tylko pod swoją ostatnią notką, pytał mnie i smootnegoclowna o to, po jaką cholerę nam wolność. Odpowiedziałem, że to pytanie jest wredne, gdyż wygląda na to, że Timmy chce się dowiedzieć, po co mi wolność, a kiedy już się dowie, to zastanowi się i uzna, że albo mam prawo do wolności albo nie mam. Pod tą notką Timmy zapytał mnie: - Co kocha wyrus? Po co mu wolność? - Po co mi wolność! No fest jaja :-)

W 16. rozdziale Konstytucji wolności zatytułowanym Upadek prawa, Hayek pisze o szkole wolnego prawa, historycyzmie, szkole jurysprudencji interesów, a przede wszystkim o pozytywizmie prawniczym i opisuje, jak upadało prawo w Niemczech, w Sojuzie i w Anglii, a na koniec przechodzi do USA. Stwierdza, że ośrodkiem odpowiedzialnym za psucie amerykańskiego prawa (a psucie prawa według Hayeka - Boże wybacz ten wulgarny skrót! - polega na osłabianiu Rechtsstaat) jest tzw. ruch administracji publicznej, odgrywający rolę nieco podobną do tego, co w Wielkiej Brytanii prezentował ruch fabiański, a w Niemczech "socjaliści z katedry". Tym gościom z ruchu administracji publicznej, podobnie jak ich kumplom gdzie indziej, chodziło o to, żeby było coraz mniej prawa, a coraz więcej administrowania, czyli żeby było tak, jak się dzieje w unifikującej się Europie. Hayek pisze, że ludzie ci w swych próbach stworzenia "nauki" administracji kierowali się raczej naiwnym wyobrażeniem o "naukowej" procedurze i mieli tylko pogardę dla tradycji i zasad charakterystyczną dla skrajnych racjonalistów, po czym stwierdza, że właśnie ci ludzie zrobili najwięcej dla tego, aby jak najszerzej upowszechniło się przekonanie, że - i tu cytat z Dwighta Waldo - wolność dla wolności jest oczywiście pustym pojęciem: musi to być wolność robienia czegoś i korzystania z czegoś.

I Timmy i goście z amerykańskiego ruchu administracji publicznej chcą wiedzieć, po co ludziom wolność. Mniejsza o tych gości, ale czy Timmy wie, z kim się kumpluje?

marche o nic nie pytam, bo o co mogę pytać księcia wszechświata?

_________________________________

DOPISEK

Jakoś tak się dzieje, że często nie można porządnie pogadać na temat wolności (nie tylko zresztą wolności), bo ludzie nie są w stanie oderwać się od konkretów, do których są przywiązani emocjonalnie, w konsekwencji czego nie potrafią wznieść się na wymagany poziom abstrakcji. Gadam sobie z kimś o wolności, proszę o argumenty przemawiające za tym, że w takich to a takich przypadkach pożądane jest ograniczanie wolności, a gość mi pisze: ej, wyrus, no co ty, przecież wciąganie narkotyków jest złe, pornografia jest zła, cudzołóstwo jest złe, coś tam jeszcze jest złe - nie można na to pozwolić!

Wymyśliłem sobie więc, że może trzeba próbować gadać inaczej. Nie pytać o to, dlaczego jacyś ludzie mieliby ograniczać kogoś po to, żeby on nie wciągał narkotyków, albo żeby nie produkował serów; nie pytać o to, dlaczego jacyś ludzie mieliby przymuszać innych ludzi do ubezpieczania się, czy do dokładania się do ściepy na państwową telewizję. Może trzeba pytać tak: dlaczego Ty, nawet jeśli lubisz zielone, chciałbyś, żebym ja nie mógł niebieskiego? Dlaczego Ty, admirator AB, chcesz przymusić mnie do tego, żebym ja też admirował AB, skoro ja uwielbiam DC? Wtedy gościu nie może powiedzieć, że niebieskie jest złe, albo że DC jest złe. A jeśli nie może tego powiedzieć, to musi próbować znaleźć jakąś zasadę. Może właśnie tak trzeba gadać, aczkolwiek obawiam się, że z takiej gadki mogłaby już zupełnie wyjść dupa blada.

sobota, 5 września 2009

Zawsze realizujemy jakiś plan

Weźmy takiego libertarianina. Jakby mu pozwolić żyć w jego wymarzonym świecie, to przecież realizowałby jakiś plan. Zapewne realizowałby nawet wiele planów. Może zaplanowałby sobie, że będzie się uczyć i uczyłby się. Może zaplanowałby, że będzie trenować szachy i grałby w szachy. Może zaplanowałby popełnić samobójstwo i popełniłby samobójstwo. Weźmy teraz takiego socjalistę. Może zaplanowałby uchwalić ustawę obkładającą podatkiem zyski ze sprzedaży orzeszków ziemnych i działałby na rzecz wprowadzenia tej ustawy. Może zaplanowałby ożenek i zacząłby namawiać jakąś damę do tego, aby za niego wyszła. Wszyscy realizują, mniejsza o to, z jakim skutkiem, jakieś plany.

Czasami jest też tak, że ludzie potrzebują do swoich planów doczepić jakąś ideologię. Np. państwo realizujące swoje plany potrzebuje sprzedawać publiczności stosowną ideologię. Dawniej władcy informowali ludzi o tym, że oni, władcy, są bogami, albo że zostali namaszczeni przez bogów. I już. Przez wieki to wystarczało, a tym bardziej wystarczało, im bardziej władcy dysponowali sprawną policją, czy jak tam wtedy nazywała się policja. Później ludzie wykombinowali sobie, że władcy z pewnością bogami nie są. Ludzie zaczęli też wątpić w to, że władcy zostali namaszczeni przez bogów. Jakby było mało złego, ludzie doszli do wniosku, że jest coś takiego, jak prawa człowieka. Jak już ludzie prawa człowieka wynaleźli, to bardzo mocno w nie uwierzyli. I wierzą do dziś. Ludzie mają różne zdania na temat tego, co to są to prawa człowieka i skąd w ogóle się wzięły. Cytowałem już Leszka Kołakowskiego, który w książce Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne pytania pisze:

Prawa wyrażone w amerykańskiej Deklaracji Niepodległości - a jest ich tylko trzy - mają ważność, ponieważ dał nam je Stwórca, jesteśmy więc, każdy z nas, nosicielami tych praw do życia, do wolności, do zabiegania o szczęście na mocy boskiego dekretu, którego kwestionować niepodobna.

Po czym przechodzi do zapisów w ONZ-owskiej Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka z 1948 roku:

Deklaracja ONZ nie mówi jednak nic o tym, że Bóg dał nam prawa, które ona wylicza, ani że natura je dała (...) Możemy przypuszczać, że jest to tekst normatywny, wyrażający opinię autorów, wedle której byłoby lepiej, gdybyśmy ja i inni dostawali godziwe wynagrodzenie za swoją pracę, albo że świat w ogólności byłby lepszy, gdyby ludzie nigdzie nie podlegali arbitralnym aresztom lub torturom. Jeśli tak, to Deklaracja jest po prostu spisem życzeń jej autorów i jeśli ja nawet dzielę te życzenia, jeśli wolałbym, aby świat był raczej lepszy niż gorszy w sensie, jaki Deklaracja sugeruje, to nie mogę się upierać przy tym, że moje lub innych ludzi życzenia są prawdami, a tym mniej prawdami wiecznymi, jak podpowiada interpretacja "praw" jako wypowiedzi metafizycznych.

A co w tej Deklaracji jest? Ano np. to:

Zważywszy, że uznanie przyrodzonej godności oraz równych i niezbywalnych praw wszystkich członków wspólnoty ludzkiej jest podstawą wolności, sprawiedliwości i pokoju świata (...) Zważywszy, że Narody Zjednoczone w przyjętej przez siebie Karcie potwierdziły wiarę w podstawowe prawa człowieka, godność i wartość jednostki oraz w równouprawnienie mężczyzn i kobiet, a także wyraziły wolę popierania postępu społecznego i poprawy warunków życia w większej wolności (...) PRZETO ZGROMADZENIE OGÓLNE ogłasza uroczyście niniejszą Powszechną Deklarację Praw Człowieka jako wspólny najwyższy cel wszystkich ludów i wszystkich narodów, aby wszyscy ludzie i wszystkie organy społeczeństwa - mając stale w pamięci niniejszą Deklarację - dążyły w drodze nauczania i wychowywania do rozwijania i poszanowania tych praw i wolności i aby zapewniły za pomocą postępowych środków o zasięgu krajowym i międzynarodowym powszechne i skuteczne uznanie i stosowanie tej Deklaracji zarówno wśród narodów Państw Członkowskich, jak i wśród narodów zamieszkujących obszary podległe ich władzy.

A zatem mamy tu m.in. równe prawa, które są podstawą wolności, sprawiedliwości i pokoju świata. Istotnymi pojęciami są teraz dla mnie równe prawa oraz sprawiedliwość, bo o tych pojęciach piszę.

OK. Dzisiaj ludzie nie wierzą w boskość władców, ani to, że władcy zostali namaszczeni przez bogów. Ludzie wierzą za to w prawa człowieka. Przy tym wszystkim, i dawniej i teraz, władcy realizujący swoje plany przedstawiają publiczności odpowiednią ideologię. Czy jest jakaś różnica między ideologiami, które sprzedawali publiczności władcy dawniejsi, a ideologiami sprzedawanymi przez władców dzisiaj? Oczywiście, że taka różnica jest, jest nawet wiele różnic, ale wydaje mi się, że jedna różnica jest istotna. Na czym ta różnica polega? Otóż na tym, że ideologie dawniejsze były, że tak powiem, uczciwsze. Władca mówił, że jest tak i tak, a publiczność mogła w to wierzyć lub nie, przy czym istotne jest to, że władca nie robił z siebie głupka i nie ogłupiał publiczności - najwyżej ją okłamywał, ale to jest rzecz do dyskusji. Być może niektórzy ludzie wierzyli, że władca jest bogiem lub przez bogów został namaszczony, inni ludzie w to nie wierzyli i super. Dzisiaj jest inaczej, dzisiaj władcy sprzedają kit, który nijak kupy się nie trzyma. Kiedyś trzeba było sprawdzić, czy władca mówi prawdę czy kłamie. Nie mam zielonego pojęcia na temat tego, w jaki sposób ludzie doszli do tego, że władcy nie są bogami, ani że przez bogów są namaszczeni. Jakoś tam jednak doszli. Może jakiś władca przegrał ze śmiertelnym bieg na sto metrów, a inny władca był głupszy od nadwornego śmiertelnego poety? A może dworzanie zaczęli dawać publiczności cynę, że władcy są jak wszyscy inni - że smarkają, że nie zawsze spisują się jak należy w miłosnych igraszkach z dworkami, że płaczą? Mniejsza o to, ważne jest tylko to, że dzisiaj nie trzeba sprawdzać doświadczalnie tego, co władcy podają w ideologii do wierzenia publiczności - dzisiaj wystarczy posłuchać, co władcy mówią, pomyśleć chwilę i sprawa od razu jest jasna.

Do końca tekstu jeszcze daleko, bo teraz będę pisać referat z Hayeka. Ale zanim przejdę do Hayeka, sięgnę do polskiej Konstytucji, w której czytamy:

Art. 2.
Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.

Tu sprawa postawiona jest jasno - Konstytucja na dzień dobry zapowiada, że RP urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej. Nie sprawiedliwości, tylko sprawiedliwości społecznej. I to jest w porządku, bo kto powiedział, że RP ma urzeczywistniać zasady sprawiedliwości? Rzecz jasna nikt tego nie powiedział, a zatem RP może urzeczywistniać zasady sprawiedliwości społecznej. Dalej:

Art. 32.
1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.

Znakomicie. Wydaje się, że to bardzo dobrze, iż wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.

Art. 32
2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.

Super. To, że w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym nikt nie może być dyskryminowany z jakiejkolwiek przyczyny, wydaje się jasne jak słońce.

Zestawmy teraz trzy sformułowania:

- RP jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.
- Wszyscy są wobec prawa równi.
- Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.

Gołym okiem widać, że tych sformułowań nie da się ze sobą wzajemnie pogodzić. Weźmy taki podatek dochodowy, który u nas jest progresywny, co oznacza, że ludzie nie są równo traktowani przez państwo, bo płacą różne kwoty od uzyskanych dochodów. Weźmy koncesje - nie trzeba wiele móżdżyć, żeby zakumać, iż koncesje są narzędziami do dyskryminowania ludzi, bo państwo nie pozwala Waldkowi robić tego, co pozwala robić Staszkowi. Napisałem, że gołym okiem widać, że tych trzech sformułowań wyjętych z Konstytucji nie da się ze sobą wzajemnie pogodzić, bo albo państwo chce urzeczywistniać zasady sprawiedliwości społecznej albo zamierza utrzymywać stan, w którym wszyscy są równi wobec prawa i w którym nikogo, z jakiejkolwiek przyczyny, nie można dyskryminować. Rzecz nie jest jednak taka oczywista. Zauważcie, że Konstytucja nie mówi o tym, iż prawa są równe dla wszystkich, tylko o tym, że każdy jest równy wobec prawa, a to istotna różnica. Co może zrobić państwo, aby zawiadywać ludźmi jak chce i żeby przy tym wyglądało na to, że traktuje ludzi równo? Oczywiście państwo może dokonać odpowiednich zapisów w Konstytucji i ustanawiać określone prawo. Mówiąc najprościej - państwo może trzymać się zasady, że prawem jest to, co ustanowi państwo. W Konstytucji wolności Hayek pisze tak:

Trzecim wymogiem prawdziwego prawa jest równość. Zdefiniowanie jej jest równie ważne, ale znacznie trudniejsze niż pozostałych. Stwierdzenie, że każde prawo powinno na równi obowiązywać wszystkich, znaczy coś więcej niż to, że powinno być ogólne w sensie, który zdefiniowaliśmy. Prawo może być absolutnie ogólne w tym znaczeniu, że określa jedynie formalne cechy osób, których dotyczy, a jednak zawierać różne warunki dla różnych kategorii ludzi. Pewne takie klasyfikacje, nawet w grupie w pełni odpowiedzialnych obywateli, są oczywiście nieuniknione. Lecz klasyfikacja w kategoriach abstrakcyjnych zawsze może być doprowadzona do punktu, w którym wyróżniona klasa będzie składać się tylko z konkretnych znanych osób lub nawet jednej osoby.

W przypisku do tego tekstu autor podaje przykład tego, jak można obejść zasadę niedyskryminacji używając jedynie postanowień sformułowanych w kategoriach ogólnych. Otóż niemiecka taryfa celna z roku 1902 (obowiązująca jeszcze w roku 1936) przewidywała specjalne stawki celne dla brązowych i łaciatych krów hodowanych na wysokości co najmniej 300 metrów nad poziomem morza i spędzających każdego lata przynajmniej miesiąc na wysokości co najmniej 800 metrów.

Super? Pewnie, że super - ten zapis może z powodzeniem konkurować z zapisami produkowanymi dzisiaj w Brukseli.

W Konstytucji wolności, w rozdziale zatytułowanym Granice wolności indywidualnej, w części Rządy prawa i sprawiedliwość dystrybutywna, Hayek pisze:

W ciągu kilku ostatnich pokoleń pojawiły się nowe cele polityki, których nie można osiągnąć w ramach rządów prawa. Państwo, które nie może posłużyć się przymusem, z wyjątkiem egzekwowania ogólnych zasad, nie może też realizować pewnych celów, wymagających środków innych niż te, które mu wyraźnie przyznano, a w szczególności nie może określać materialnej sytuacji konkretnych ludzi czy wprowadzać w życie zasad sprawiedliwości dystrybutywnej lub "społecznej". W dążeniu do takich celów musiałoby prowadzić politykę, którą najlepiej wyraża - jako że słowo "planowanie" jest tak wieloznaczne - francuskie słowo digrisme, to znaczy politykę, która rozstrzyga, do jakich konkretnych celów mają zostać wykorzystane konkretne środki.

A tego właśnie państwo skrępowane rządami prawa nie może zrobić.

Żeby rozumieć, dlaczego państwo pod rządami prawa nie może tego zrobić, trzeba wiedzieć, co Hayek rozumie pod pojęciem rządy prawa. Zauważcie jedną rzecz - Hayek pisze o rządach prawa, a polska Konstytucja mówi o państwie prawnym. Jedziemy dalej z cytatem:

Jeśli rząd ma określać sytuację poszczególnych ludzi, musi także mieć możliwość decydowania o kierunkach indywidualnych poczynań. (...) Sprawiedliwość dystrybutywna wymaga alokacji wszystkich zasobów przez władzę centralną. Wymaga ona też mówienia ludziom, co mają robić i po co. Gdy staje się ona celem, decyzje określające, co różne jednostki mają robić, nie mogą wynikać z ogólnych zasad, lecz muszą być podejmowane ze względu na konkretne cele i na podstawie wiedzy planującej władzy. Gdy o tym, co różni ludzie powinni otrzymać, decyduje opinia wspólnoty, to także to samo źródło musi decydować, co powinni oni robić.

Ten konflikt między ideałem wolności i chęcią "poprawienia" dystrybucji dochodów tak, żeby była "sprawiedliwsza", zwykle nie jest uświadamiany. Lecz ci, którzy dążą do sprawiedliwości dystrybutywnej, stwierdzają, żę w praktyce na każdym kroku krępują ich rządy prawa. Sama natura ich celu skłania ich do działań dyskryminujących i arbitralnych. Ponieważ jednak zwykle nie zdają sobie sprawy, że ich cel i rządy prawa są ze swej istoty nie do pogodzenia, zaczynają od obchodzenia lub ignorowania w indywidualnych przypadkach zasady, którą często chcieliby poza tym w ogólności zachować. Ostatecznym rezultatem ich wysiłków nie będzie jednak siłą rzeczy tylko modyfikacja istniejącego porządku, lecz całkowite zarzucenie go i zastąpienie przez zupełnie odmienny system - gospodarkę nakazową.

Choć z pewnością nie jest prawdą, że taki centralnie planowany system może być efektywniejszy niż system wolnorynkowy, to prawdą jest, że tylko centralnie kierowany ustrój może starać się zapewnić różnym jednostkom to, na co one w czyichś oczach moralnie zasługują.

Pisałem o tym, że dzisiaj kitu sprzedawanego przez władców nie trzeba sprawdzać doświadczalnie, bo wystarczy chwilę pomyśleć i sprawa jest jasna. Więc jakim cudem mnóstwo ludzi, ogłupianych powiastkami o równym traktowaniu ludzi przy jednoczesnym urzeczywistnianiu zasad sprawiedliwości społecznej, nie rozumie, że - i tu pójdzie ostatni cytat z Hayeka - w sytuacji, gdy państwo traktuje różnych ludzi jednakowo, rezultaty nie będą jednakowe?