statsy

poniedziałek, 31 grudnia 2007

Gaworzenie o religii

Lorenzo napisał dużego tekściora o religii. Zaczął mniej więcej tędy, że ludzie bali się piorunów i innych takich, wobec czego wymyślili sobie religię. Zapytałem Lorenzo skąd on to wie. Odpowiedział żartem, za to Delilah napisała, że każdy antropolog kultury potwierdzi to, co stwierdził Lorenzo. OK.

Major zapytał jak to jest, że wszystkie religie mówią o życiu wiecznym. Pomyślałem sobie, że jeśli religie mają rację to nic dziwnego, że mówią o życiu wiecznym – po prostu mówią o tym, o czym wiedzą. OK, ale żeby przyjąć, że religie mówią o tym, o czym wiedzą, czyli że mają rację, trzeba założyć, że… religie mają rację. Nie da się inaczej. No bo jakie argumenty mogą przedstawić religie? Mogą jedynie zapewnić, że prawda, którą posiadają, została im objawiona przez Boga. Bóg objawił tę prawdę bezpośrednio niektórym ludziom. Prawda ta została również zapisana w świętych księgach. I to są wszystkie argumenty religii. W tej sytuacji jasno widać, że nie da się przyjąć, iż religie mają rację bez uprzedniego założenia, że religie mają rację.

Ojciec Bocheński twierdził, że człowiek staje się religijny w ten sposób, iż przyjmuje hipotezę religijną. I jak już ją przyjmie (w tym procesie istotną rolę odgrywa wola, nie intelekt) to wszystko zaczyna mu pasować. Cały światopogląd człowieka trzyma się kupy, aczkolwiek światopogląd to coś więcej niż religijność. Przy okazji – nie ma czegoś takiego jak światopogląd religijny, bowiem nie wszystkie elementy składające się na światopogląd wyrastają z przekonań religijnych; podobnie – z analogicznych powodów – nie ma czegoś takiego jak światopogląd naukowy. Alvin i Heidi Tofflerowie piszą w „Rewolucyjnym bogactwie” (Revolutionary Wealth), swojej najnowszej książce:

Spośród wszystkich kryteriów, w naszym codziennym życiu prawdopodobnie w najmniejszym stopniu polegamy właśnie na nauce. Z zasady nie dlatego wybieramy szczeniaka, że pomyślnie przeszedł przez jakieś naukowe badania, ale dlatego, że się po prostu w nim zakochaliśmy. Nie przeprowadzamy badań laboratoryjnych, kiedy zastanawiamy się, na który film wybrać się do kina. Albo z kim się zaprzyjaźnić. Decyzje podejmowane w sposób naukowy stanowią znikomy ułomek wszystkich naszych decyzji osobistych i codziennych decyzji biznesowych.

Autorzy przyznają przy tym, że pośród sześciu kryteriów prawdy [oprócz nauki są to konsensus, konsekwencja i spójność, autorytet, objawienie oraz trwałość] żaden nie miał większego wpływu na bogactwo.

Nie znalazłem lepszego wyjaśnienia niż teoria Bocheńskiego. Owszem, są ludzie, którzy utrzymują, że, tak to ujmę – gadali z Bogiem twarzą w twarz (Mojżesz, św. Jan Ewangelista i inni) ale ich doświadczenie jest nieprzekazywalne i, jako takie, mało pomocne komukolwiek.

Mnie ciekawi jak to się dzieje, że jeden człowiek jest religijny a drugi nie. Całe to wdrukowywanie, o którym pisze Dawkins, niczego nie tłumaczy, bo nie odpowiada na ptanie o to, dlaczego jeden da sobie te religijne bajania wdrukować a drugi nie.

Richard Hare pisał o danym człowiekowi przekonaniu pierwotnym, które nazwał blikiem. Blik to sposób, w jaki człowiek postrzega świat. Jeden ma taki blik, że staje się człowiekiem religijnym, a drugi taki, że jest człowiekiem areligijnym. Dwóch ludzi walczy na wojnie w tym samym oddziale – jeden z tych ludzi na wojnie gubi wiarę, drugi ją znajduje. Ludzie ci mają różny blik.

Koncepcja Hare’a oczywiście także nie tłumaczy sprawy do końca, bo zatrzymuje się na poziomie pojęcia przekonanie pierwotne i nie wyjaśnia dlaczego jeden ma blik taki, a drugi inny.

Co ja chcę tym ględzeniem powiedzieć? Otóż chcę powiedzieć to, że antropologów kultury, o których pisze Delilah, trzeba szanować ale przy tym trzeba mieć świadomość tego, że ci goście sprawy nam nie wyjaśnią. Wyjaśniliby, gdyby udowodnili, że religia jest dziełem tylko i wyłącznie człowieka, lub – mówiąc innymi słowy – że Boga nie ma, a tego nie dadzą rady zrobić.

Sprawy nie wyjaśnią nam również Izraelici, którzy dokonali być może największego przełomu w dziedzinie religii proponując światu Boga etycznego, ale też i Boga miłości, jakkolwiek wielu ludziom wydaje się, że na pomysł z miłością wpadł dopiero Jezus. Dlaczego nawet Izraelici, a także chrześcijanie, nie wyjaśnią nam sprawy? Ano dlatego, że religia nie jest w stanie wyjaśnić samej siebie. W takim razie co może wyjaśnić religię? Jaka dyscyplina? Po mojemu – żadna. No więc co z tym zrobić?

Tkaj, tkaczu wiatrów.

piątek, 28 grudnia 2007

Adama@Tezeusza pytanie o granicę

Adam@Tezeusz napisał tekst, w którym zapewnia: "Nie wymienię dowodu i tyle". W tekście pisze, że ma wszystkich, którzy "bez słowa sprzeciwu poddają się głupocie urzędników, za zwykłe barany", a na koniec stawia pytanie: "To gdzie leży ta granica? Jak daleko pozwolicie posunąć się urzędniczej machinie głupoty?"

Ja myślę, że pytanie jest retoryczne, albowiem gołym okiem widać, że ludzie pozwolą urzędasom na wszystko, dosłownie na wszystko. Gdyby przepis stanowił, że przy składaniu wniosku o nowy dowód trzeba zaśpiewać, dajmy na to, Międzynarodówkę albo zanucić Odę do radości, to ludzie śpiewaliby i nucili.

Kurt Vonnegut pisze tak:

Większość ludzi na świecie uważa życie za tak ciężkie i pełne rozczarowań (bo nie potrafią zarobić pieniędzy albo nie cierpią swej pracy, albo nie umieją tańczyć, albo nie jest im w łóżku tak dobrze, jak powinno, albo nie idzie im w sporcie, albo po prostu są chorzy, albo ich dzieci są do niczego, albo ich żony/mężowie ich nie cierpią, tak jak Ksantypa nie cierpiała Sokratesa, czy moja mama mojego ojca), że jest im wszystko jedno, czy żyją czy nie. Dlatego właśnie remont tej tonącej Arki (połowa zwierząt i tak już zdechła) jest szeroko dyskutowany w pewnych kręgach, ale nigdy nie zostanie przeprowadzony."


Nie ma granicy, o którą pyta Adam@Tezeusz. Wydaje się, że ludziom nic nie przeszkadza. Gwiazdowski cytuje taki kawałek Alvina Rabushki, który to kawałek pokazuje, jak ludzie odnosili się do aberracji, jaką jest podatek dochodowy:

Podatek dochodowy jest ciężarem zbyt ohydnym, by nakładać go na człowieka, gdyż ujawnia stan jego finansów urzędnikowi podatkowemu.

Rewelacja! Powiedzcie dzisiaj ludowi, że płaci podatek zbyt ohydny, by nakładać go na człowieka.

Nie ma granicy, o którą pyta Adam@Tezeusz. Skoro po tym, jak na potrzeby buchalterii naziści numerowali więźniów obozów koncentracyjnych, ludziom nie przeszkadza to, że są numerowani przez państwo, trudno mówić o jakiejkolwiek granicy. Jest chujowo. Po prostu chujowo.

Na koniec jeszcze jedno. Otóż wiele jest różnic między bydłem a ludźmi. W kwestii numerowania różnica ta polega na tym, że bydło, w przeciwieństwie do ludzi, za to, iż daje się numerować nie płaci.

* Literatura polecana:

Aparaty z XIX wieku

Postęp albo Panoptikon

czwartek, 20 grudnia 2007

Poklejone kawałki

Drżała, przemoczona do suchej nitki. Ocierała mokrą dłonią pokryte kropelkami deszczu rzęsy, po zlepionych włosach i twarzy ściekała jej woda. Sweter i spodnie pachniały wilgotną wełną i dżinsem. Włączyła ogrzewanie i skierowała wylot środkowej dmuchawy na chłopca.
– Kochanie, obróć nawiew w swoją stronę.
– Nie trzeba.
– Dostaniesz zapalenia płuc – uprzedziła, sięgając do nawiewu po jego stronie.
– Ty potrzebujesz ciepła, mamo. Ja nie.

I kiedy wreszcie na niego spojrzała, kiedy zamrugała, strząsając z rzęs krople wody, dostrzegła, że Barty w ogóle nie jest mokry. Na jego gęstych ciemnych włosach i dziecięco gładkiej buzi nie połyskiwał ani jeden paciorek deszczu. Koszulę i sweter miał tak suche, jakby zaledwie przed chwilą wyjął je z szafy. Kilka kropel znaczyło na ciemno zielone spodnie chłopca, lecz Agnes uświadomiła sobie, że to woda, która ściekała jej z ramienia, gdy sięgnęła do nawiewu.
– Biegłem, gdzie deszczu nie było – wyjaśnił.


Dean R. Koonz

***

Parę lat temu przeczytałem, że jakiś sławny człowiek (nie pomnę, czy to pisarz, malarz, kosmonauta, czy kto tam) wymyślił, żeby ludzie wypisywali dziesięć najważniejszych dla siebie słów (może nawet pojęć, ale raczej chodziło o słowa, żeby było krótko, ostro). Ten sławny człowiek podał swoich dziesięć słów, później inni ludzie pisali swoje słowa. I ja w knajpie popiłem piwa i też napisałem swoje dziesięć słów: porozumienie, pismo, mowa, boli, samotność, kochać, słowo, myśleć, wiedzieć, bać się.

***

Kiedy jadę autem z szybkością 25 km/h i walnę w ścianę, najpewniej wyjdę bez szwanku, bo mam dobry wóz. Przy szybkości 100 km/h sprawa jest trudniejsza, ale dam radę. Kiedy rozpędzę się do 360 km/h i walnę w ścianę, raczej nie mogę liczyć na to, że uratuje mnie cokolwiek. Ściana trochę ucierpi, odpadną od niej fragmenty cementu, cegieł, czy z czego tam jest zbudowana ściana.

Ściana nie boi się mnie.
Jestem ścianie obojętny.
Ja to wszystko wiem.
Nie szukam ściany, w którą mógłbym walnąć.

środa, 19 grudnia 2007

Nie ma jak amisze

Znowu draka z religią na maturze, a mówiąc ogólniej z religią w szkole. Rzecz jasna jest tylko jedno rozwiązanie, które zapobiegłoby tego typu sporom. Rozwiązanie to polega na pozostawieniu kwestii organizowania szkoły w gestii rodziców. Nie ma znaczenia, na jakim poziomie czy w jakich strukturach rodzice organizowaliby szkoły dla swoich dzieci. Istotne jest to, że rodzice powinni mieć wpływ na to, jaka jest szkoła, do której posyłają swoje dzieciaki. Zwracam uwagę na fakt, że poza tym, iż rodzice są w stanie spłodzić i urodzić dzieci, wychować je, wyżywić, zapewnić dach nad głową i ubrać, to umieją też zadbać o edukację swoich pociech i to edukację ciekawszą, niż ta, którą zapewnia przymusowa szkoła. Rodzice posyłają dzieci na tenis, na naukę języków, na taniec, na jazdę konną, na basen, a także, o czym mało kto zdaje się pamiętać, organizują dzieciom lekcje matematyki, fizyki, chemii, historii, języka polskiego i wszystkich innych przedmiotów istniejących w przymusowej szkole. Te lekcje zwane są korepetycjami.

Nie zajmuję się tutaj problemem dzieci z rodzin najbiedniejszych czy rodzin patologicznych, rodzin, z których dzieci nie chodziłyby w ogóle do szkoły gdyby nie przymus szkolny. Po pierwsze ciągle nie mogę znaleźć danych na temat tego, jak wiele dzieciaków nie poszłoby do szkoły gdyby nie przymus. Po drugie, jakoś nie widzę, żeby państwo a także rozmaici wrażliwi społecznie ludzie koncentrowali się na problemie tych dzieci, które niewątpliwie byłyby skrzywdzone gdyby nikt nie wtrącał się do tego, czy rodzice poślą te dzieciaki do szkoły czy nie. Na razie widzę, że problem jest załatwiony w ten sposób, że mamy przymus nauczania dla wszystkich. I tyle.

Wracam do religii w szkole. Nie ma dobrego rozwiązania w systemie funkcjonującym dzisiaj. Bo albo państwo arbitralnie zdecyduje o tym, że religia w szkołach będzie, albo zdecyduje, że religii nie będzie. Jedno i drugie rozwiązanie jest do dupy. Owszem, jest jeszcze rozwiązanie trzecie, polegające na tym, że jak dziecko chce, czy jak chcą tego jego rodzice, to na religię w szkole chodzi, a jak nie chce, albo nie chcą rodzice, to nie chodzi. I zdaje się, że coś takiego mamy teraz w Polsce, ale ten system i tak nie zapobiega drakom z powodu religii w szkole, a ja nie znajduję dobrej odpowiedzi na pytanie, o co chodzi tym, którzy przeciwko religii w szkole brzęczą. Owszem, przypuszczam, że chodzi im o to, że religia to syf, po prostu syf, że robi ludziom sieczkę z mózgów itd. w dawkinsowym stylu. Tyle, że mało kto uczciwie stawia sprawę, a jeśli już ktokolwiek to jedynie w necie, natomiast w debacie publicznej, relacjonowanej i nakręcanej przez media w ten rzetelny sposób nie wypowiada się nikt. I bardzo szkoda. Bo przede wszystkim, absolutnie przede wszystkim, traci na tym jakość publicznej debaty, a to jest fakt o wiele gorszy od tego, że istnieją jakieś spory o religię w szkole.

——————————————————————

O szkole pisałem setki razy. Ciągle jednak w komentarzach spotykam te same zarzuty do mnie skierowane, co nie jest dziwne o tyle, że przecież net, a nawet poszczególne fora dyskusyjne, to nie są miejsca czytane w kółko przez te same dwie setki osób, które znają się jak łyse konie. Wyjaśniam zatem, że mnie się religia w szkole ani podoba, ani nie podoba. Nie podobałoby mi się, gdyby był zakaz nauczania religii w szkole. Z drugiej strony jak sobie pomyślę, że aby zadość uczynić zwolennikom wszystkich religii i wyznań, i że to zadość czynienie musiałoby polegać na tym, że dajmy na to w klasie dwudziestosześcioosobowej, dla szesnaściorga dzieci trzeba byłoby zapewnić zajęcia z wyznania rzymskokatolickiego, dla trojga – zajęcia z religii Mojżeszowej, dla dwojga – z anglikanizmu, dla kolejnych pojedynczych dzieciaków – z kalwinizmu, buddyzmu, islamu i luteranizmu, a dla ostatniego chłopaka jakąś lekcję, powiedzmy, z graniem w gry komputerowe, to to już mi się nawet nie nie podoba, tylko mnie śmieszy. Wychodzi na to, że najmniejszy kłopot byłby z amiszami, bo oni i tak nie posyłają dzieciaków do państwowych przymusowych szkół.

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Zamiast tekstu, którego nie dałem rady napisać



Chciałem wczoraj napisać fajnego tekściora. Dla złapania wenery twórczej balsam pomorski sobie popijałem, no ale na koniec tak się jakoś porobiło, że z tekściora wyszły nici, a za to różne dziwne rzeczy dziać się zaczęły, jak na przykład z tą flaszką (drugą, bo przy pierwszej wszystko było normalnie).

Na dodatek Miłosz z Gombrowiczem, którzy w moich książkach przebywają weszli w spór, bo im się przypomniało, że Gombrowicz stwierdził kiedyś, iż Miłosz jest wielki, a jedyne, co może Miłosza zgubić to pośpiech (i zapewne rację miał Gombrowicz, a już z pewnością trudno zaprzeczyć twierdzeniu Gombrowicza i to niezależnie od tego, czy wie się, czy też nie wie się o czym Gombrowicz mówił, ale akurat mówił o czymś takim, czemu zaprzeczyć trudno, tym bardziej, że nie przedstawił Gombrowicz jakiegokolwiek dowodu, a tylko stwierdził, że Miłosz jest wielki i jedyne, co może zgubić Miłosza to pośpiech, w związku z czym byłoby czymś bezsensownym zaprzeczanie słowom Gombrowicza, a już zwłaszcza dlatego, że nie da się udowodnić, iż Miłosz nie był wielki, a jedyne, co mogło go zgubić to nie był pośpiech, przy czym należy pamiętać {niezależnie od tego, co czasami można usłyszeć w tej kwestii}, że nie ma kierownika kuli ziemskiej; nie ma nawet kierownika kuli ziemskiej w dziedzinie Miłosza).


czwartek, 13 grudnia 2007

Od czego jest wolny rynek

- od tego aby zaspokajać ludzkie tęsknoty transendentalne jest religia
- od tego aby powiedzieć debilom przed telewizorami, że odebraliśmy piłkę Portugalczykom, a konkretnie Żewłakow, jest Dariusz Szpakowski
- od tego, aby sobie zaruchać za kasę jak nie da rady inaczej, są burdele
- od tego, aby kasta rządząca mogła poszerzyć swoje wpływy i wziąć za mordę jeszcze więcej publiczności jest wojna albo Unia Europejska
- od tego, aby wyjaśniać, że podpisanie kwitu, który w zasadzie niczego nie zmienia, bo wszystko i tak jest zapisane w obowiązujących już mniejszych kwitach jest profesor Sadurski
- od tego, żeby przekonywać, że Jaruzel jest w porzo jest galopujący major
- od tego, aby pedalstwo się nie rozpanoszyło jest konserwatyzm obyczajowy
- od tego, aby świat liczył się z państwem jest władza z jajami
- od tego, aby zaspokajać ludzką potrzebę przynależności są rodzina, masoneria, koło łowieckie, klub czytaczy książek, The KOP i śpiewanie piosełki "W stepie szerokim" podczas meczyku polskich siatkarzy
- od tego, aby podtrzymywać sens istnienia Wikipedii jest Quasi
- od tego, aby obstawać za Bolkiem jest Lolek
- od tego, aby słuchać rozkazów dowódcy są żołnierze
- od tego, aby dopuścić do masakry pod Srebrenicą jest holenderski batalion ONZ
- od tego, aby robić obrzydliwą wódkę są Czesi
- od tego, aby pierdzieć przy posiłku są Niemcy
- od tego, aby służyć ludziom są ministrowie i Jezus

A od czego jest wolny rynek? Wolny rynek jest od tego i tylko od tego, aby w sposób najlepszy z możliwych, najuczciwszy i najtańszy zdobywać bogactwo.

Mój smak

Pewnie, że mogę robić, co chcę.
Pewnie, że mogę niczego nie robić.
Kieruję się moim smakiem.
Mam smak na Gombrowicza i na Poe’go.
I na Camusa.
I na Witkacego.
I na “Black Hawk Down”.
I na “8 mm”.
I na “Phone Box”.
I na Mozarta.
I na Judas Priest.
I na gadanie do rana.
Na wódkę mam smak.
Na pisanie mam smak.
Na zapach kobiety i na smak kobiety mam smak.
Na starą szkocką mam smak i na partię szkocką mam smak.
Na wiersz “Kalectwo Dawida” Heziego Lesklila:

“Kalectwo Dawida, bo nie potrafi kochać swojego ojca
właściciela kiosku, w którym sprzedaje się kurczaki z rożna
w centrum miasta
i jeszcze dwóch innych kiosków
w pobliskich miasteczkach.”

Mam smak taki, a nie inny.
Kieruję się moim smakiem.
Nie stawiam siebie w opozycji do nikogo.
Nie stawiam siebie w opozycji do Człowieka.
Nie stawiam siebie w opozycji do Boga.
Nie stawiam siebie w opozycji do Szatana.
Z Człowiekiem, Bogiem i Szatanem mogę pójść na mecz.
Nie wiem wszystkiego.
Ale mam mój smak.
Kieruję się tym smakiem.
Nikt nie może zniszczyć mojego smaku:
Człowiek nie może
Bóg nie może
Szatan nie może.
Dobrze mi z moim smakiem.
Lubię mój smak.

13 grudnia

Nie jestem dobry w te patriotyczne i rocznicowe klocki. Kiedyś cholera mnie brała gdy w takie dni czułem, jak jestem walony po głowie Kalendarzem. Ale już mnie cholera nie bierze. Coraz bardziej doceniam Kalendarz.

Łażę i czytam różne rzeczy w necie, bo już jest 13 grudnia. U Nicponia w salonie24 płacz nad utratą suwerenności i wściekłość, że dzisiaj podpisują ten kwit. Napisałem, że dzisiaj suwerenności Polska nie straci, bo po pierwsze dzisiaj traktat tylko parafują i zacznie się procedura ratyfikacyjna. Niewiele to daje, może będzie jeszcze trochę szumu w mediach, jakieś głosy o referendum, w ogóle jakakolwiek gaduła na temat tego, czego nikt nawet nie przeczytał. Nadzieja jednak mała. Po drugie, jakoś tam pewnie można policzyć ile prawa stanowi się w Polsce, a ile poza Polską, więc co to za suwerenność. Jakby liczyć w tę stronę to w dużej mierze suwerenność utraciliśmy już dawno, ciągle ją tracimy i niczego nie zmienią tu retoryczne tricki profesora Wojciecha Sadurskiego. Ale to chyba mała pociecha, że suwerenności nie utracimy dzisiaj przez to, że jakiś Tusk czy jakiś Kaczyński, czy cholera wie kto jeszcze podpisze jakiś kwit. Niemniej jednak samo to, że podpiszą ten kwit dzisiaj, trzynastego grudnia, strasznie mnie przygnębia.

Przypominam sobie ten dzień sprzed dwudziestu sześciu lat. Bałem się, bardzo, bo ja się komuny bałem. I byłem wściekły. Wściekły, kiedy moja Babcia płakała gdy usłyszała jak w telewizorze podało i jak tłumaczyłem Jej, że to nie wojna, tylko stan wojenny, a właściwie stan wyjątkowy, tylko nazywa się wojenny. I byłem bezsilny.

Dwa tygodnie temu w Katowicach grali szachowy VI Memoriał Dziewięciu z Wujka. Grali w ZDK Kopalni Wujek. Pojechałem zobaczyć, bo fajne zawody, nawet Kamil Mitoń zagrał, a chłopak na luzaku siedzi w pierwszej setce rankingów na świecie. No i sobie popatrzyłem trochę na tę kopalnię, na to miejsce… Pierwszy raz tam byłem.

Smutno. Nie mogę czytać książki nawet, a to jest absolutna masakra, bo ja czytać książkę mogę prawie zawsze. W szachy se pogram w necie, no bo co.

piątek, 7 grudnia 2007

Do Bartka (ex-DB)

W nawiązaniu do tego komentarza w gadule pod tym tekstem.

***

Najpierw o tych Twoich przesłankach i wnioskach. Chyba to jakaś herezja jest, co piszę, ale być może jest tak, że my się za bardzo przejmujemy tym, że coś dobre, a coś złe. Nie chodzi mi o to, żeby się zabijać, żeby kłamać itd., ale być może za bardzo chcemy poubierać różne rzeczy w nazwy. Wiem, że inaczej nie umiemy, ale być może ta konieczność ubierania różnych rzeczy w nazwy ogranicza nas. Oczywiście nazwy są konieczne, ale z drugiej strony... chodzi mi o to, że jak już nadamy czemuś nazwę to trochę uważamy, że już załatwiliśmy sprawę.

Poza tym jeszcze to jest krzywe, że zawsze zaczynamy od tego, iż Bóg jest doskonały, dobry, wszechmocny itd. No pewnie jest, bo jak inaczej, ale mnie się to nie podoba, to nazywanie tego, jaki jest Bóg. Skąd wiemy jaki jest Bóg? Przecież możemy Boga ponazywać tylko tak, jak umiemy, i możemy Go ponazywać tylko nazwami, które znamy, które stworzyliśmy, które rozumiemy. I teraz - cała ta zabawa może nie mieć niczego wspólnego z tym, jaki jest Bóg. Zresztą, mnie w ogóle swędzi zastanawianie się nad tym, jaki jest Bóg. Ja nawet nie wiem, czy nie jestem przypadkiem jakąś postacią w grze komputerowej jakichś kumatych stworków, więc jak mam się zastanawiać nad tym, jaki jest Bóg? Oczywiście szczerze myślę, że nie jestem jakąś postacią z gry, ale co zmienia to, co ja myślę?

W "Twierdzy" Antoine de Saint-Exupéry'ego jest taki kawałek, jak gościu ma fest Weltschmerz i tak się mocuje z sobą i gada do Boga i powiada: - O, tam na gałęzi siedzi kruk. Jak Ty Boże jesteś to mi daj znak, że jesteś i niech ten kruk odleci.

A kruk dalej se siedział na gałęzi i ten gościu pokapował w końcu, że to jest ok, bo na cholerę mu taki Bóg co to daje znak jak gościu chce, żeby Bóg dawał znak. I napisał Exupery jakoś tędy, że modlitwa tylko wtedy ma sens kiedy nie ma na nią odpowiedzi.

Bardzo lubię ten kawałek, bo wydaje mi się, że dopiero ten, kto pokapuje, iż modlitwa tylko wtedy ma sens kiedy nie ma na nią odpowiedzi, zaczyna grać w prawdziwej lidze. Nie mówię, że zaraz osiągnie mistrzostwo, mówię, że zaczyna grać w prawdziwej lidze.

Dobrze napisałeś, że ten mój tekścik wygląda po pascalowsku. Ale, o ile się nie mylę (czasami mam tak, że gadam o sobie jak o kimś drugim :-) to mnie chodzi o coś jeszcze trochę innego niż to, że lepiej jest żyć tak, jakby Bóg był - lepiej dla osobnego człowieka i dla całych społeczeństw też. Zapewne lepiej, bo w dużej skali (i chyba w małej również) idea Boga to pewnie coś lepszego i mocniejszego niż idea praw gejów, feminizm czy euroland, ale powiadam - o co innego mi idzie.

Gdzieś tu w salonie24 przeczytałem, że ma być jakaś konferencja czy dyskusja i ktoś napisał, że ciekawe co by było, gdyby tak na tej konferencji pojawił się Bóg. A ja pomyślałem sobie, że jakby tak Bóg przyszedł na ziemię, między ludzi, powiedziałby że jest Bogiem i na dowód tego (bo jaki miałby dać inny dowód?) przed zgromadzoną publicznością i przed kamerami pokazałby parę sztuczek - ot, powiedziałby co kto myśli, w sekundę zlikwidowałby podatek dochodowy i system PESEL, zamieniłby czeską wódkę w dobrą wódkę, sprawił, że Monika Olejnik rozmawiałaby językami nie tylko ludzi ale i aniołów, pojawił jakiś wielki ogień itd. - to pierwszymi, którzy uwierzyliby Bogu że jest on Bogiem byliby nie księża, nie Tomasz Terlikowski i nie Rydzykowe babki, tylko cholerni iluzjoniści. Bo to są fachowcy od tego, jak robić sztuki i dobrze wiedzą co zrobić można, a czego nie można.

Pewnie kiedyś napiszę o tym więcej, bo jak już wymyśliłem o tych iluzjonistach to mi się bardzo spodobało.

Teraz szachy. Bo w kółko i krzyżyk znam rybkę. Wiem, że niezależnie od tego gdzie mój przeciwnik postawi pierwsze kółko to muszę przerwać mu jedną linię, obojętnie którą i nie przejmować się tym, że facet zaraz dostawi drugie kółko w linii bo zaraz i tę linię mu przerwę i on nigdy nie zdąży ustawić trzech znaczków w przepisowym ciągu. W szachy takiej rybki nie znam ale ciekaw jestem, czy chciałbym ją znać. Bo jakbym wiedział o co chodzi w szachach, jakbym wiedział jak trzeba grać nie zawracając sobie dupy wkuwaniem debiutów i końcówek oraz liczeniem wariantów to co by było? No zrobiłbym majstra świata, skasował parę baniek dolców i to byłoby fajne. Najprawdopodobniej to co robiłbym można by w dalszym ciągu nazywać grą w szachy, aczkolwiek dla mnie nie byłaby to już gra. I czy chciałbym poznać rybkę szachów? Nie wiem. Parę milionów dolców to dobra rzecz, ale zdobyłbym je czyniąc coś, co dla mnie nie byłoby już grą w szachy.

Jeśli idzie o Pana Boga to podparłem się tym stwierdzeniem, że On nie jest odpowiedzią na potrzebę. Idzie mi o to, że nawet jak koniecznie trzeba by Boga wymyślić to w żadnym razie nie jako Kogoś czy coś, co jest człowiekowi potrzebne. Mnie się wydaje, że rzetelnie jest, tak to ujmę krzywo że aż mnie zęby bolą, kiedy Bóg człowiekowi w pewnym sensie nie jest potrzebny. Mam na myśli to, że Bóg nie powinien być człowiekowi potrzebny do tego, aby człowiek powiesił się na Bogu. Rzecz jasna nie mam nic przeciwko temu, kiedy ludzie wierzą w Boga, ufają Bogu itd., kiedy w jakiś sposób na nim się wieszają, ale najlepiej jest kiedy człowiek na Bogu się nie wiesza.

To jest w cholerę pisania o tym i może nie za bardzo dobrze, że tak tu ten szkic bryku wieszam, ale może i dobrze. W każdym razie bardzo spodobało mi się to, co Jacek Filek napisał, a mianowicie, że moralności jest wiele, natomiast etyka jest jedna. To zdanie rymuje mi się z tym, o czym tu napisałem.

niedziela, 2 grudnia 2007

Logika z innej bajki

hrPonimirski, SmootnyClown i Qatryk założyli bloga i powiesili tabelkę antyinterwencjonistyczną, za pomocą której mają nadzieję pokazać, że wszelki interwencjonizm skutkuje tym, że biedni są jeszcze biedniejsi, a bogacze stają się bogatsi. Już za tę swoją tabelkę parę jobów zebrali, ale to nic. Zobaczymy, jak będą wymiatać na tym swoim wspólnym blogu.

Z kolei u smootnegoclowna (cholera, raz te chłopaki piszą swoje nicki z małej litery, a innym razem z wielkiej) pod tekstem o płacy minimalnej autor zebrał już tych jobów więcej. Mocno na smootnegoclowna napada Y.Grek, który na swoim blogu sam o sobie napisał, że jest z innej bajki. Nie wiadomo wprawdzie z bajki innej niż co jest Y.Grek, ale to nie ma aż tak dużego znaczenia, żebyśmy tutaj tę kwestię roztrząsali. Y.Grek jest kawał gościa. Na przykład napisał smootnemuclownowi:

"A libertarianizm Panu minie z wiekiem - i to szybko, skoro dzieci w drodze ;-)"

Prorok.

Pisze też tak Y.Grek:

"tłumaczę Panu, że doprowadzenie płacy minimalnej do połowy płacy średniej jest teoretycznie możliwe. To jest logika i nie ma nic wspólnego z etyką."

No dobra, mniejsza o to, czy doprowadzenie płacy minimalnej... itd. jest teoretycznie możliwe. Ciekawsze jest chyba, czy możliwe jest praktycznie, ale i o to mniejsza. Mnie uderzyło, że "to jest logika". Nie wiem wprawdzie, co "jest logika", ale OK, przecież wszystkiego wiedzieć nie muszę i nie mogę. Ważne, że logika.

I jeszcze w ten sposób nawrzucał Y.Grek smootnemuclownowi:

"Przykra sprawa, ale skompromitował się Pan swoją 'logiką' i 'matematyką'."

Wreszcie Y.Grek daje czadu po całości:

"Układ pomiędzy pracodawcą a pracobiorcą na temat wysokości wynagrodzenia jest rodzajem kompromisu i wynikiem pewnych negocjacji. Gdybyśmy postawili
pracodawcę i pracobiorcę naprzeciw siebie, to oczywiście pracodawca jest w znacznie lepszej sytuacji, bo z racji choćby swych większych zasobów finansowych dysponuje znacznie większą 'siłą' w negocjacjach. Pracobiorcy byliby idiotami, gdyby nie
próbowali wykorzystywać swoich atutów. A mają właściwie jeden
atut: jest ich więcej."

Jasny gwint. Mnie się jednak wydaje, że więcej jest pracodawców niż pracobiorców i że raczej pracobiorcy dysponują większymi środkami finansowymi. Bo myślę sobie tak. Jak jakiś krwiopijca, dajmy na to, Eugeniusz, ma już tę swoją cholerną gazetę, to on powiada do pismaka, niech będzie, Waldka: - Ty, Waldek, weź no napisz mi felieton na 3600 znaków.

Trochę się pokłócą o to, ile Waldek ma za felieton zarobić i Waldek bierze się do roboty, a mówiąc ładniej - do pracy. Obcyndala się, obcyndala, z innymi pismakami w knajpie plotkuje, ale w końcu przeczyta coś ciekawego w necie, pomysł przerobi po swojemu i felieton napisze. A zatem Waldek popracował, popracował, aż wykonał robotę, mówiąc ładniej - pracę. On tę swoją pracę bierze i zanosi Eugeniuszowi albo posyła ją mailem. Eugeniusz pracę Waldka odbiera i Waldkowi płaci, albo oznajmia mu, że firma ma trudności i teraz wypłaty nie będzie, natomiast później będzie. W każdym razie załóżmy, że Waldkowi płaci.

Mnie się zatem wydaje, że takich pracobiorców jak ten Eugeniusz jest o wiele mniej niż tych pracodawców, jak Waldek. Od razu jednak zastrzegam, że nie dysponuję wiarygodnymi badaniami potwierdzającymi moją tezę. Co więcej, nie dysponuję żadnymi badaniami na ten temat.

W swoim komentarzu Y.Grek poruszył inny ciekawy temat. Chodzi mi o to, że pracobiorca (którego Y.Grek nazywa pracodawcą) "jest w znacznie lepszej sytuacji, bo z racji choćby swych większych zasobów finansowych dysponuje znacznie większą 'siłą' w negocjacjach". Nie mam pojęcia, czy Y.Grek pisząc to, co napisał, miał na myśli to, co na myśl przyszło mnie kiedy tekst Y.Greka przeczytałem, ale to nie jest istotne. Istotne jest to, że często w sporach o płace, o relacje między pracodawcami i pracobiorcami itd. podnoszony jest ten argument, że przedsiębiorcy mają wszystkiego w cholerę (kasy, fabryk, aut, fajnych dup itd.), a pracownicy tego wszystkiego w cholerę nie mają. Na tym argumencie mnóstwo ludzi buduje rozmaite teorie, które byłyby śmieszne, gdyby nie skutkowały tym syfem, którym skutkują. Po prostu, ludzie powiadają np. tak: - Państwo ma podwyższyć płace minimalne bo nie może być tak, żeby pracownicy zarabiali tak mało, jak zarabiają teraz.

I już. Problem rozwiązany. Wystarczy, że państwo podwyższy płace minimalne. Tylko co to znaczy, że państwo podwyższy płace? Państwo będzie wypłacać te płace, które podwyższyło czy jak? Kto w końcu te płace wypłaca? A ci, którzy je rzeczywiście wypłacają to to, co mają, mają skąd? I co by było, gdyby tak wszyscy pracobiorcy (przez Y.Greka zwani pracodwacami) powiedzieli: - A kij państwu w oko. My kasę mamy, możemy sobie odpuścić cały ten zapieprz. Idziemy na zasiłek.

Ciekawe, co by się stało gdyby pracobiorcy olali swoje powołanie i zaprzestali procederu uciskania pracodawców. Co zrobiłoby państwo?

Ale to już temat na osobną gadułę.

sobota, 1 grudnia 2007

Zdumienie lewej strony

Lewa strona publiczności wścieka się, że Tusk nie chce, aby Polska podpisała Kartę Praw Podstawowych. Sierakowski pojechał po Tusku i po całej PO, pisząc m.in.:

"Przypomnijmy, 4 października 2007 Jarosław Kaczyński ogłosił, że Polacy nie będą podlegać ochronie zagwarantowanej w Karcie Praw jak obywatele pozostałych krajów członkowskich UE (z wyjątkiem Wielkiej Brytanii). (...)

Wśród członków i sympatyków Platformy aż zawrzało. Prof. Władysław Bartoszewski uznał decyzję rządu PiS za 'wyraz ignorancji i nieznajomości prawa europejskiego'. Czy jako doradca i autorytet dla Tuska oraz sekretarz stanu od zadań trudnych i bardzo trudnych zmienił zdanie? Czy może Tusk wyżej ceni autorytet Kaczyńskiego? Co dziś powie nam eurodeputowany Jacek Protasiewicz z PO, który tak zręcznie wówczas argumentował, że Malta, która religię katolicką ma zapisaną w konstytucji, nie wniosła żadnych zastrzeżeń do podpisania Karty. Inny poseł PO, a obecnie członek rządu Bogdan Klich wyrzucał Kaczyńskiemu, że jego rząd swoim stanowiskiem wobec Karty nie dochowuje zobowiązań wobec związków zawodowych i dziedzictwa 'Solidarności' (także obszerny wątek expose Tuska).

Gdy 24 października głos zabrała minister Fotyga, stwierdzając, iż Karta stanowi zagrożenie dla mieszkańców Ziem Odzyskanych ze względu na roszczenia co do mienia poniemieckiego, natychmiast zareagował na to jeden z liderów Platformy, obecny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Wypowiedź Fotygi nazwał 'śmiechem' i 'dyrdymałami' i potwierdził, że PO chce, aby Karta obowiązywała także w Polsce. Stwierdził, że 'nie ma żadnego powodu, dla którego obywatele polscy mieliby mieć mniejsze prawa niż mieszkańcy innych państw Wspólnoty'.

Zdecydowane poparcie dla przyjęcia przez Polskę Karty Praw wyraził też sam Tusk. Podczas debaty wyborczej z Jarosławem Kaczyńskim mogliśmy usłyszeć, gdy zarzucał mu: 'Pan nie wie, o co chodzi w Karcie. Ona wcale nie narzuci nam eutanazji'."

Ja nie tyle się dziwię, ile uśmiecham się, kiedy goście z lewej strony wyrażają rozczarowanie tym, że Tusk kupę ludzi zrobił w jajo w kwestii tej karty. No bo co myśleli - że nie zrobi w jajo? I nie napadam Sierakowskiego, zupełnie nie, natomiast cytuję go, bo uznałem, że te wypowiedzi są ważniejsze niż np. pitolenia naszych salonowych lewaków.

Tutaj Sierakowski powiada (od 13 min. 35 sek. nagrania):

"Szkoda, że karta nie jest tak zobowiązująca żeby unowocześnić polskie prawo w kwestiach obyczajowych, czyli, nie wiem, prawa do aborcji, związków partnerskich itd."

I tu jest pies pogrzebany. Lewa strona publiczności dziwnym trafem olała przedwyborcze zapowiedzi PO na temat większej liberalizacji sfery gospodarki. A przecież większa liberalizacja wiąże się ze zmniejszaniem socjalu. Widocznie jednak goście z lewej strony uznali, że Tusk i cała PO tylko tak ględzą i nie trzeba się ich słowami przejmować. Co innego zapowiedzi liberalizacji w sferze obyczajowej, i mam na myśli przede wszystkim zapowiedź podpisania przez Polskę KPP - o, w tym przypadku lewa strona brała słowa Tuska jak najbardziej poważnie.

Podział pracy jest następujący - prawica zajmuje się duperelami takimi jak roztrząsanie kwestii następujących:

- czy to Sikorskiemu odbiło, że nie poszedł na umówione spotkanie z prezydentem, czy może jednak to nie jest tak, że jak się człowiek umówi to powinien na spotkanie przyjść
- czy rzeczywiście na ważne stanowiska wracają ludzie po ruskich szkoleniach, a jeśli tak, to czy to ma jakiekolwiek znaczenie
- czy Pawlak zwariował dając taką a nie inną wypowiedź do ruskiej gazety czy też tu o coś groźniejszego chodzi niż zdrowie Pawlaka
- czy Polska nie uzależni się zbytnio od Ruskich w sferze energetyki i w ogóle czy nie za bardzo nadstawiamy Ruskim dupala

Lewica takimi głupotami się nie zajmuje, natomiast wielce jest rozczarowana Tuskiem, albowiem robiła sobie nadzieje na to, że do Wielkiej Nocy w Polsce skrobanki będzie mógł robić sobie kto chce i kiedy chce, że zamiast procesji rezurekcyjnych ulicami będą paradować geje, że masa homoseksualistów pożeni się (wyjdzie za mąż?) z innymi homoseksualistami, że ze sfery publicznej znikną krzyże (luknijcie tutaj, jak to Dunin pisze: "Z miejsc publicznych powinny zniknąć krzyże, religia z publicznych przedszkoli i szkół" - zwracam uwagę na fakt, że Dunin nie pisze o sferze państwowej tylko publicznej), że nigdy już do polityki nie powróci język nienawiści i że w końcu przestaną się z nas nalewać na Jamajce.

A co z tymi wszystkimi wielkimi problemami, takimi jak nierówności społeczne, wykluczenia obejmujące duże grupy i w ogóle bieda? Cóż, strona www.pajacyk.pl chyba ciągle działa, klechy też coś zbierają poprzez Caritas, no to jest OK.

Zaiste, wielce jest zdumiona lewa strona publiczności tym, że ją zrobił w jajo premier Tusk.

Dobra, to pisałem ja, prawacki oszołom, w swoim postrzeganiu świata zupełnie oderwany od rzeczywistości.

piątek, 30 listopada 2007

Kawałki z tomiku ładnie oprawionego

O tym i owym gadaliśmy tutaj i jakoś tak przy okazji gaduły z holyboy_666 zeszło mi na talk show. Pomyślałem więc, że powieszę stary tekścior o talk show. A jak przeglądałem stare tekściory, to również inne mi się spodobały, no to je też wieszam.

Talk - show

Dobrze byłoby dostać się do talk – show. Ale jak dostać się do talk – show, skoro byli w nim już prawie wszyscy? Byli ludzie bardzo niscy i ludzie bardzo wysocy. Ludzie, którzy topili się i ludzie, którzy uratowali tonących. Byli ludzie wierzący w wahadełko i różdżkę i ludzie, którzy ani w wahadełko, ani w różdżkę nie wierzą. Byli ludzie z ogromnymi biustami. Ludzie brzydcy i ludzie piękni. Byli ci, którzy odnieśli sukces i ci, którzy ponieśli porażkę. Byli ludzie, do których przyjechało pogotowie ratunkowe i ci, do których pogotowie ratunkowe nie przyjechało. Były dzieci śpiewające lepiej, niż dorośli i dorośli śpiewający gorzej, niż dzieci. Byli ludzie, którzy nie jedzą i ludzie, którzy biją innych ludzi. Byli ci, którzy kochają mężów i żony oraz ci, którzy nie kochają mężów i żon. Byli ludzie, którzy w swoich domach mają duchy i ci, którzy często przeżywają ciekawe przygody. Byli pewni siebie wysocy blondyni i niepewni siebie wysocy blondyni. Byli ludzie, którym przyświeca w życiu cel i ci, którzy nigdy nie jechali pociągiem.

Prawie wszyscy byli już w talk – show.

Talk – show (wym. tok szoł). Typ widowiska estradowo – telewizyjnego, w którym gospodarz programu rozmawia z zaproszonymi gośćmi, zapowiada występy artystyczne, zabawia publiczność. (Nowy Słownik Poprawnej Polszczyzny. PWN. Warszawa 2002. Opracowanie pod redakcją prof. Andrzeja Markowskiego).

*

Druk

(...) nie potrafiła, co większość z nas robi w dzieciństwie, zrezygnować z osobistej mitologii na korzyść wspólnej.
Scott Turow

Jeśli zrobiłeś co mogłeś (gadanie, że ktoś zrobił więcej niż mógł to pierdolenie) i wydrukowali cię, to trudno. Nie zdobędziesz pucharu i nigdy nie dowiesz się co by było, gdyby cię nie wydrukowali (a taka niewiedza męczy, bardzo męczy).

Właściwie niczego nie możesz zrobić żeby cię nie wydrukowali. No, możesz być lepszy o jakieś sześć bramek, to wtedy cię nie wydrukują. Chyba.

*

Angelo Di Livio

Zrób sztukę i tyle. Nie objaśniaj jej; w ogóle o niej nie mów.

Angelo Di Livio został we Fiorentinie by pomóc jej wrócić do Serie A. Jasne, Di Livio był już zarobiony kiedy został, aby ratować Fiołki, ale przecież nie musiał zostać. Niemniej jednak Di Livio był już zarobiony kiedy został we Fiorentinie, aby pomóc jej wrócić do Serie A.

*

Jeśli wiesz

Jak nie wiesz, to nie wiesz. Masz gena jakiego masz i już. Ale jeśli wiesz, to chyba lepiej... Chyba - bo kto wie, czy lepiej, czy nie lepiej... A zatem - chyba lepiej, żebyś zrobił w tę stronę, w którą wiesz. Owszem, nie muszą przywiązywać cię do masztu bojąc się, że odbije ci kiedy usłyszysz śpiewające syreny. Tylko co z tego wynika?

*

Bajka

Kiedy już zrobią te swoje deale, nasycą się seksem, najedzą się, poepatują się wzajemnie swoimi pozycjami (w tym społecznymi), popokazują sobie przedmioty - chcą, żeby ktoś opowiedział im bajkę.

*

Trzeba

Mam już przeszło sześćdziesiąt lat, a mój jedyny dorobek to trzy tysiące stron, które napisałem. Bo materialny dałoby się zamknąć w jednej walizce.
Witold Gombrowicz

Trzeba nie tylko cholernej odwagi, żeby tak się dało; trzeba jeszcze przy tym nie umieć inaczej.

*

Blitze 2 (fragment)

Bill bowiem miał nieokreślone uczucie, że Jim ryzykownie żyje na cienkiej powierzchni świata i z każdą chwilą może się zapaść w otchłań, bo bał się, że Jim jest taki jak on, pozbawiony przyrodzonej siły ciążenia, która by go podtrzymywała.
John Le Carre

Był szybki. Chodził szybko. Działał szybko. Myślał szybko. Nie tracił przez to, że wszystko robił szybko. I tak przeszedł więcej, zdziałał więcej, przemyślał i wymyślił więcej, niż większość ludzi.

Widzę go od czasu do czasu. Spotykam się z nim od czasu do czasu. Już mu się nie chce chodzić szybko, bo też i nie musi, gdyż nie działa szybko, albowiem w ogóle mało działa.

Natomiast ciągle myśli szybko. I jest sam. Jest starcem, którego tempa nie wytrzymał nikt z tych, którzy próbowali.

czwartek, 29 listopada 2007

Radośnie, w podskokach, zmierzamy ku szczęśliwości nie żywiąc żadnych obaw

O ostatnim programie Pospieszalskiego wiele napisano i na koniec jeszcze ja się do tej audycji odniosę. Otóż gośćmi byli Sadurski, Terlikowski, Kowal i Palikot. Gadali między innymi o KPP. Dużo ostatnio czytam o karcie, np. ten tekst czytałem.

U Pospieszalskiego o karcie pogadali o tyle o ile, nie mogli rozwałkować wszystkiego, co się rozwałkowania domaga, ale program krótki i nie da rady zrobić wszystkiego. Ja się na tę audycję naszykowałem specjalnie bo w necie znalazłem, jaki będzie temat. Program jak program, Terlikowski mówił swoje, przytomnie i z dystansem, Kowal bardzo dobry, Palikot w porządku, rzetelny był, natomiast Sadurski zajął w tabeli ostatnie miejsce. Widać, że gościu przekonany jest do tego co mówi, że dużo wie ale... jakby to powiedzieć... Sadurski jest profesorem, prawnikiem, a zatem powinien absolutnie brylować jeśli chodzi o wiedzę i rozumienie tego, o czym mówi i co było tematem audycji. Zamiast jednak brylować, klarownie tłumaczyć ludziom na czym rzecz polega, Sadurski ględził. Symptomatyczny jest ten oto kawałek programu, który skrupulatnie spisałem:

Pospieszalski: - Jeżeli dwóch dżentelmenów będzie chciało zawrzeć związek małżeński, na przykład dwóch Polaków, na przykład w Hiszpanii. Tam zostanie im ten ślub udzielony i co się będzie z nimi działo jak wrócą do Polski.
Sadurski: - Jeżeli na mocy prawa hiszpańskiego dwóch obywateli np. hiszpańskich...
Pospieszalski: - Ale nie, mówię o Polakach.
Sadurski: - Dlaczego dwóch Polaków miałoby zawrzeć związek małżeński w Hiszpanii?
Palikot: - Ponieważ w Polsce jest to niemożliwe, np. z tego powodu.
Sadurski: - No ale ślub się zawiera w kraju swojego obywatelstwa.

Kurwa, co to jest? W jakim kraju i jakiego swojego obywatelstwa? To jakim cudem Polak może się chajtnąć z Brytyjką, Chinka z Łotyszem, a Szwed z Rosjanką? Czy może już takich międzynarodowych małżeństw nie ma? Co byście powiedzieli, jakby Wam w czasie zajęć na uczelni jakiś profesor tak wykładał, jak Sadurski wykładał w telewizorze? Gdyby ktoś był ciekaw, czy nie zrobiłem jakiegoś wałka z tym zapisem, to link do programu jest tutaj.

***

Robert Conquest w roku 1999 opublikował książkę "Reflections on a Ravaged Century" (Uwagi o spustoszonym stuleciu - Zysk i S-ka 2002). Pisze tam o tym, że proces formowania się Unii Europejskiej pełen jest złych zjawisk, które, według mnie, stawiają pod dużym znakiem zapytania jakość całego przedsięwzięcia. Conquest porównuje negocjacje europejskie do negocjacji na temat unii federalnej w powstających Stanach Zjednoczonych :

"Debatowano publicznie, jasno, inteligentnie, uczciwie i dogłębnie. Konstytucja, chociaż pod pewnymi względami podlegająca różnym interpretacjom - i świadomie tak pomyślana - również była jasna i zrozumiała. O Maastricht debatowano, jeśli to właściwe słowo, przy użyciu abstrakcyjnych haseł, sloganów i zawoalowanych gróźb, opierając się na dokumencie niezrozumiałym nawet dla odnośnych ministrów spraw zagranicznych i nafaszerowanym zawodniczo niewinnymi zwrotami.

Według kryteriów Johna Jaya i Jamesa Madisona niedawne negocjacje europejskie były z gruntu wadliwe, a miejscami ocierały się o szalbierstwo.

Ktoś powie, że proces zmieniania konstytucji amerykańskiej jest trudny. Lecz kiedy przyjrzymy się temu zagadnieniu w Europie, to stwierdzimy, że poważne zmiany konstytucyjne wprowadzane są na bazie mikroskopijnych tymczasowych większości, jak to było w przypadku francuskiego referendum dotyczącego Maastricht i walijskiego referendum dotyczącego powołania regionalnego parlamentu. Co gorsza, referenda są powtarzane (np. w Danii), aż osiągnie się pożądany rezultat - a potem przedstawia się ten rezultat jako nieodwracalny!"

Conquest wydając książkę nie wiedział, że jak do piachu pójdzie konstytucja to się wprowadzi traktat.

***

Ludzie mają różne obawy związane z powstawaniem europejskiego superpaństwa, z tym, że państwa takie, jakie znają, wyzbywają się kolejnych kompetencji. Często się słyszy, że karta praw podstawowych może spowodować to, iż niemieckie roszczenia nagle staną się zasadne albo że homoseksualiści będą mogli brać ślub i na dodatek może adoptować dzieci. Ludzie mają obawy jakie mają i trudno się dziwić. Kto przeczytał te wszystkie kwity wyprodukowane do tej pory w powstającym eurolandzie? Nie, kto to wszystko pojął, ale kto przeczytał? Chyba tylko Konrad Szymański, a i to nie na pewno. No i kiedy Pospieszalski, swój chłop, pyta w prosty sposób co będzie jak się dwaj Polacy chajtną w Hiszpanii i do Polski wrócą, to mu profesor odpowiada, że po cholerę Polacy mają się chajtać w Hiszpanii i że ślub się bierze w kraju swojego obywatelstwa. Oto jest sposób na uspokojenie niepokojów ciemniaków.

***

Achab, król Izraela, chciał żeby taki jeden Nabot z Jizreel (którego w końcu pozwolił ukatrupić swojej żonie) oddał mu swoją winnicę, która położona była w pobliżu pałacu Achaba. Chciał sobie z niej zrobić ogród warzywny. Dawał Nabotowi inną winnicę albo kasę, ale Nabot winnicy nie oddał i tak odpowiedział Achabowi: - Niech mnie broni Pan przed tym, bym miał ci oddać dziedzictwo mych przodków.
(1 Krl 21,1-3)

Książki pedalskie i książki o Jezusie

W necie podało, że Biedroń napisał książkę i chce, żeby rząd wprowadził tę książkę na listę lektur. Podobnież Niesiołowski stwierdził, że Biedroń "chyba oszalał". Gdybym miał zagrać u buków, to obstawiłbym, że Tusk nie pozwoli swojej ministerce od szkoły zrobić tak, jak Biedroń chce żeby zrobiła, bo na jaką cholerę Tuskowi etykietka pierwszego w historii Polski premiera, który wprowadził do szkół pedalską książkę.

Nie o to jednak chodzi. Chodzi o to, że w Polsce (i w wielu innych państwach też, ale co mnie to obchodzi?) rząd MOŻE wprowadzić do szkoły pedalską książkę. Podobnie jak MOŻE wprowadzić do szkoły książkę traktującą o Jezusie. Mówiąc ogólniej - w Polsce rząd MOŻE wprowadzać do szkół co tylko mu się podoba, dlatego, że w Polsce rząd KAŻE ludziom posyłać dzieci do szkoły i KAŻE nauczać dzieci tego, co rząd chce, aby dzieci były nauczane.

Dictum sapienti sat.

niedziela, 25 listopada 2007

JESZCZE?

Gadaliśmy między innymi o przymusie płacenia składek zdrowotnych. Napisałem tak:

"Są dwie możliwości: albo jest możliwe to, żeby człowiek był w stanie zapracować na to, żeby zapłacić medykowi za usługę, albo to jest niemożliwe. Jeżeli jest możliwe, to po cholerę państwo ma się do tego wtrącać? Jeżeli to możliwe nie jest, to po jaki chuj robić ludziom wodę z mózgu i jeszcze do tego okładać ich obowiązkowym haraczem na to, co i tak warte funta kłaków?"

Istotnym pytaniem jest właśnie to - po co państwo wtrąca się do dziedziny, jaką są usługi medyczne? Dla jasności - nie żywię nienawiści do państwa jako takiego (aczkolwiek być może zmierzam w tym kierunku, co jednak nie wynika z jakiejś ideologii, tylko jest skutkiem tego, że widzę, jak państwo działa :-), natomiast zawsze ciekaw jestem motywacji, którymi kieruje się państwo w swojej aktywności. Ludwig von Mises pisał:

"Niemiecki socjalista, Ferdynand Lasalle, próbował ośmieszyć koncepcję rządu ograniczonego wyłącznie do tej sfery, nazywając państwo ustanowione na zasadach liberalnych 'państwem-stróżem nocnym'. Ale trudno zrozumieć, dlaczego państwo-stróż nocny miałoby być w jakiś sposób śmieszniejsze lub gorsze niż państwo, które zajmuje się przygotowaniem kiszonej kapusty, produkcją guzików do spodni lub publikacją gazet".

To jest kawałek z książki "Liberalismus", którą wydano w 1927 roku. Ciekawe, co Mises napisałby dzisiaj :-)

To mnie właśnie interesuje - dlaczego państwo za jede dziedziny się bierze, a za inne nie (być może w naiwności swojej nie kumam, że to jest tylko kwestią czasu; że to, iż państwo nie wzięlo się za jakieś dziedziny oznacza tylko tyle, że JESZCZE się nie wzięło).

Wczoraj minęła szesnasta rocznica śmierci Freddiego Mercury'ego. 23 listopada 1991 roku Mercury opublikował oświadczenie, w którym poinformował publiczność o tym, że choruje na AIDS. Dzień później zmarł.

Mercury był homoseksualistą i homo się seksualizując nabył wirusa HIV, który to wirus był przyczyną tego, że Mercury zachorował na AIDS i z powodu AIDS umarł.

Nie mam nic przeciwko wielkiemu artyście, ani przeciwko homoseksualizowaniu się, ani w ogóle przeciwko seksualizowaniu się. Natomiast zwracam uwagę na fakt, że jedynym sposobem na to, aby seksualizować się i mieć względnie dużą pewność, iż z powodu seksualizowania się nie nabędzie się wirusa HIV jest seksualizować się tylko z partnerem, który nie jest zarażony wirusem HIV, co w praktyce oznacza seksualizowanie się z jednym tylko partnerem, który z kolei seksualizuje się tylko z nami.

Dobra, zostawiam na razie dziedzinę seksualizowania się i przechodzę do obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych i emerytalnych. Wydaje się, że koronnym argumentem za przymusem tychże ubezpieczeń jest argument taki:
a) jak nie będzie przymusu to niektórzy ludzie nie ubezpieczą się
b) jak niektórzy ludzie nie ubezpieczą się, to zapewne część z nich nie będzie mogła pozwolić sobie na opłacenie medyka i nie będzie miała za co żyć na stare lata
c) społeczeństwo nie może pozwolić na to, żeby ludzie umierali z powodu tego, iż nie stać ich na medyka i na zapewnienie sobie środków do życia na starość
d) w związku z tym, że społeczeństwo, powodowane wrażliwością i solidarnością ze wszystkimi naszymi siostrami i braćmi nie może pozwolić na to, aby ktokolwiek nie miał środków na medyka i w ogóle środków do życia, konieczny jest przymus ubezpieczeń

OK. Ale teraz powstaje pytanie, jakim to cudem społeczeństwo pozwala na to, aby niektórzy ludzie nabywali wirusa HIV w drodze seksualizowania się? Bo popatrzcie, jak jakiś gościu byłby nie ubezpieczony, to zawsze może próbować zarobić na opłacenie medyka i na środki do życia, może otrzymać pomoc od swoich bliskich, od sąsiadów, od parafii, może żebrać. Różne rzeczy taki gościu może. Natomiast jak się ma AIDS to co można? Mercury zapewne był poubezpieczany na wszystkie strony, i co?

Na wszelki wypadek - gdyby ktoś zamierzał mnie obsobaczyć, że, najprawdopodobniej kierując się katolskim fundamentalizmem, postuluję jakiś zamordyzm obyczajowy, to owszem, niech mnie obsobacza, tyle tylko, że ja jestem od propagowania zamordyzmu jak najdalszy, natomiast pochylam się z troską nad tymi, którzy błądzą i - na podobieństwo tych nieroztropnych naszych sióstr i braci, którzy, gdyby nie przymus, nie odprowadzaliby składek zdrowotnych i emerytalnych - źle pojmując wolność narażają się na cierpienia. I pytam: dlaczego społeczeństwo na to pozwala?

środa, 14 listopada 2007

Kierownik kuli ziemskiej

„Najwyższy Czas!” napisał:

"Francja opowiada się za wprowadzeniem w Unii Europejskiej wspólnego systemu ścigania przestępców podatkowych. Takie kroki Paryż ma zaproponować w lipcu 2008 roku, kiedy to Francja przejmie na pół roku, przewodnictwo w Unii."

Super. Francja ma taki pomysł. Ale co to znaczy "Francja"?

***

nameste zażartował pisząc: "Jeśli Tusk/PO nie postawi bardziej na republikańskie cele i postawy władzy..."

Adam@Tezeusz chyba też zażartował, bo przecież nie mógł pomyśleć, iż nameste nie żartuje, i napisał tak: "Tusk/PO i republikańskie cele, a zwłaszcza postawy(!). Marzyciel z Ciebie ;-)"

O co mi chodzi? Ano o to, że Tusk/PO mogą sobie stawiać na jakiekolwiek postawy, ale co z tego ma wynikać? I dlaczego ma wynikać cokolwiek? Bośmy się tak wszyscy umówili?

***

Tutaj pogadaliśmy o ubezpieczeniach, a Bartek (ex-DB) napisał tak: "Wszak, postulując zniesienie nakazu rzeczonego ubezpieczenia, chcesz ograniczyć moją wolność - uszczuplić ją o możliwość załatwienia naprawy mojego auta uszkodzonego z winy innej osoby via jej ubezpieczenie OC".

OK. Ale jak Bartek (ex-DB) chce sobie załatwić to prawo do tego, żeby ktoś musiał wykupić OC? Kto powinien mu to prawo załatwić?

***

A znowu tutaj mieliśmy gadułę o Karcie praw podstawowych i Traktacie, do podpisania którego został równo miesiąc (aczkolwiek być może szykują się różne dymy, w które jednak nie wierzę). I napisałem: "Kiedy byłem mały zastanawiałem się nad tym, kto rządzi naszym światem, wiesz, w tych dziedzinach, w które Pan Bóg bezpośrednio nie ingeruje. I dawno temu doszedłem do wniosku, że nie ma kierownika kuli ziemskiej. Nie jest nim Bill Gates, ani jakiś król arabski, ani Bronisław Geremek, ani papież, ani prezydent USA, ani nawet, choć w to trudno uwierzyć, profesor Bartoszewski. I podobnie jest w Europie. Ktoś jednak robi to, co robi. Kto to robi? Kto rozkręcił cały ten cyrk? No przecież jakaś ekipa polityczno-biurokratyczna. A skoro tak, to znowu trzeba przytoczyć pytanie Herzoga, które cytuję w tekście".

Roman Herzog, były prezydent RFN, pytał o to, czy Niemcy są jeszcze demokracją parlamentarną, biorąc pod uwagę fakt jak wielka liczba przepisów tworzona jest poza Bundestagiem. Znalazłem to w tekście Konrada Szymańskiego, tego europosła.

Na moje pytanie o kierownika kuli ziemskiej odpowiedział r306: "To są właśnie te pytania, na które dyskusja tu, w mojej ocenie, troszkę mija się z celem - owszem, we dwóch, może ktoś się przyłączy pogadamy. Ale:
1. Nic tym nie osiagniemy poza wymianą poglądów - rozleczonym w czasie.
2. Szkodu oczu.
Taką fascynującą dyskusję zdecydowanie lepiej poprowadzić chociaż przy kawie i w żywym kontakcie. Zdecydowanie więcej radości...
Nie, nie jest to propozycja spotkania na kawie. Tylko mój punkt widzenia w kwestii mojego ostracyzmu do prowadzenia tak pogłębionych dyskusji na forum internetowym."

Rozumiem r306 i sam ze dwa razy stwierdzałem w gadułach różnych, że wypadam z tematu bo już trzeba by pisać to, co może pisać powinno się niekoniecznie. Ale nic to.

Pytanie zostaje. Niby obowiązuje ponowoczesność, którą Zygmunt Bauman (pseudonim Semjon) rozumie jako odczarowanie odczarowania, niby wiemy, że nas nikt do szczęśliwości wiecznej (a i doczesnej) w miarę bezpiecznie nie poprowadzi, ale jednak ktoś tym wszystkim kręci. Ktoś te policje skarbowe tworzy, ktoś pilnuje żebyśmy się ubezpieczali, żebyśmy, a niechby i pod przymusem, zawierali rozmaite "umowy społeczne", jednym słowem ktoś trzyma wszystko za mordę i może nawet dobrze, bo by się jeszcze wszystko rozpadło i skończyło jedną wielką rozpierduchą. Ale kto? Przecież nie Bóg, bo już dość dawno zostało ustalone, że Pana Boga nie ma, co Richard Dawkins i Quasi potwierdzili raz na zawsze. Jak nie Bóg, to chyba i nie klechy. Może politycy? Sierakowski ciągle trąbi o tym, jacy politycy są wredni i posuwa się nawet do napisania, iż przyszły premier jest symbolem współczesnego cynizmu.

Różni ludzie mają różne pomysły na to, w jaki sposób powinniśmy wszyscy popychać sprawę do przodu, skoro już się tak złożyło, iż w tym momencie właśnie my istniejemy na tym łez padole. Konserwatyści to mają lepiej, bo dla nich wiele spraw jest jasnych. Inni mają trochę gorzej niż konserwatyści, aczkolwiek być może równie dobrze mają socjaliści. A są i tacy wariaci, jak na przykład Hans Hermann Hoppe, który zapewne Igłę w osłupienie wprawia, albowiem okazuje się, że może istnieć na świecie człowiek jeszcze głupszy od Janusza Korwin-Mikkego i ode mnie, człowiek, dla którego nawet monarchia jest systemem z piekła rodem, chociaż oczywiście systemem mniej diabelskim, niż demokracja.

Podobno, żeby tak niecnie sparafrazować Cyrila Northcote'a Parkinsona, raz w historii ludzkości zdarzyło się, że ludzie dowiedzieli się, kto jest kierownikiem kuli ziemskiej. Oto angielscy dżentelmeni chlali whisky, jeszcze u siebie w Indiach i około czwartej nad ranem poznali odpowiedź na pytanie, które stawiam. Tylko, że chlali dalej, urżnęli się jak świnie, poszli spać, a kiedy obudzili się po południu żaden z nich nie pamiętał treści owej visio beatifica, która ich nawiedziła.

czwartek, 1 listopada 2007

Lustracja i Bertrand Russell

Pokazało się, że Michał Boni najpierw podpisał zobowiązanie współpracy z SB, a później został ministrem.

Chciałem pójść inną ścieżką, ale napisałem to zdanie i dotarło do mnie, co napisałem. A napisałem, że w wolnej Polsce, w której w roku 1989 umarł komunizm:

a) ktoś, kto podpisał zobowiązanie współpracy z SB może zostać i zostaje ministrem
b) publiczność może o tym nie wiedzieć i długie lata nie wie.

Ci, którzy są przeciwko lustracji, ci, którzy wybierają JEDYNIE przyszłość, dzielą się na:

a) kumatych łotrów, w których interesie leży utrzymanie stanu takiego, jaki jest
b) idiotów, którzy nie umieją dodać dwa do dwóch i którzy nie widzą żadnego niebezpieczeństwa w tym, że ważne funkcje państwowe pełnią ludzie, którzy zmuszeni szantażem MOGĄ działać na szkodę państwa.

Podkreślam, że kiedy powszechnie wiadomo, iż człowiek pełniący ważną funkcję państwową współpracował z SB niebezpieczeństwa szantażu nie ma i Donald Tusk ma rację w tym, że TERAZ nie przeszkadza mu przeszłość Michała Boniego.

***

W 1905 roku Bertrand Russell opublikował artykuł, w którym pisał o łysym królu Francji. Russell widział, że łysy król Francji jest postacią kłopotliwą, albowiem pomimo tego, że Francja jest republiką wszyscy rozumieją zdanie: Król Francji jest łysy (The King of France is bald). Lord-filozof zastanawiał się nad tym, jak to się dzieje, że nie istnieje żaden król Francji, a wszyscy rozumieją zdanie: Król Francji jest łysy.

Russell, który w końcu za swój najważniejszy wkład w filozofię uważał teorię denotacji, stwierdzenie "Król Francji jest łysy" zapisał tak:

($x)(Fx U("y)(Fy › y = x) U Bx)

***

Jak to jest, że społeczeństwo, tak ponoć przywiązane do demokracji, której immanentną cechą jest transparentność, nie żąda pokazania wzoru uzasadniającego, iż brak lustracji ludzi piastujących najważniejsze funkcje państwowe nie jest czymś złym?

Proszę zauważyć, że nie stawiam tezy, iż społeczeństwo nie ma nic do gadania, gdyż jest trzymane za mordę przez kumatych łotrów.

środa, 10 października 2007

Takie x

Ks. dr Paweł Duda obronił na KUL-u pracę doktorską na temat „Pneumatologiczny charakter moralności chrześcijańskiej w Summa Theologiae św. Tomasza z Akwinu”. Promotorem ks. Dudy był ks. dr hab. Sławomir Nowosad z Instytutu Teologii Moralnej KUL-u. Ks. Duda stopień doktora uzyskał 8 czerwca 2006 roku.

W katakumbach trwa spór, czy dzieło Tomaszowe to Suma teologiczna (Summa Theologica) czy Suma teologii (Summa Theologiae). Ojciec Józef Maria Bocheński upierał się, że to Suma teologii i ja myślę, że on dobrze wiedział, bo raz, że był, jak Tomasz, dominikaninem, a dwa, że Sumę przeczytał, co w dzisiejszych czasach nie zdarzyło się chyba nikomu (no i jeszcze ojciec Mieczysław Albert Krąpiec, też dominikanin, Sumę przeczytał). Ciekawostka jest taka, że Tomasz, Bocheński i Krąpiec to dominikanie, każdy z nich przeczytał Sumę, jeden z nich nawet ją napisał i wreszcie wszyscy oni to takie fest byki z dużymi głowami, co można zobaczyć na fotkach i rycinach (Tomasza można zobaczyć tylko na rycinach).

W tomie XXXIV Studiów Warmińskich z roku 1997 znalazłem artykuł Włodzimierza Dłubacza „Postać i myśl Świętego Tomasza z Akwinu”. Artykuł taki sobie, nic mi do sprawy nie wniósł, aczkolwiek żadnych babołów w nim nie znalazłem. Tyle, że dowiedziałem się, iż Dłubacz pisze „Suma teologiczna”.

Wspomnianej na początku rozprawy doktorskiej ks. Dudy nie czytałem, wzmiankę o niej znalazłem w necie, więc nie wiem, czy jest dobra, jednakże z tematu pracy wynika, że ks. Duda obstaje przy wersji „Suma teologii”.

Wszyscy ci ludzie, ks. dr Paweł Duda, ks. dr hab. Sławomir Nowosad, św. Tomasz z Akwinu, ojciec Józef Maria Bocheński, ojciec Mieczysław Albert Krąpiec, Włodzimierz Dłubacz i ja jesteśmy matołami, które w jakiś tam sposób zajmują się bądź zajmowały czymś, czego nie ma, a mówiąc ściśle – zajmujemy się nieistniejącym takim x, że x jest Bogiem. O tym, że zdanie „nie istnieje takie x, że x jest Bogiem” jest negatywnym zdaniem egzystencjalnym można poczytać u prof. Jana Woleńskiego tutaj: http://nauka.wiara.pl/wydruk.php?grupa=6&art=1160227421&dzi=1160002930&katg=. Woleński, jak widać, również zajmuje się tym x, ale on zajmuje się w sposób uprawniony, zajmuje się, że tak powiem, stojąc na gruncie właściwego metapoziomu.

Jesteśmy zatem matołami, którym we łbach może i coś tam iskrzy, tylko, że to iskrzenie iskrzy w złą stronę.

Również matołem (ale nie do końca, o czym później) był William Ockham, franciszkanin, który napadał na św. Tomasza i w ogóle scholastyków za to, że zajmując się nieistniejącym takim x, że x jest Bogiem, zajmowali się nim w sposób za bardzo racjonalny, podczas gdy, zdaniem Ockhama, zajmowaniu temu przydałoby się więcej uczucia, rozmachu i dynamizmu, jednym słowem – franciszkańskiego sznytu, który dzisiaj moglibyśmy chyba nazwać duchem Jurka Owsiaka.

Ockham nie był jednak matołem zupełnym, bo w pewnym momencie zbiesił się, zaczął głosić ideę państwa neutralnego światopoglądowo, został potępiony przez Kościół i spylił na dwór Ludwika Bawarskiego obiecując, że jak Ludwik będzie bronić jego, Ockhama, mieczem, to on, Ockham, będzie bronić Ludwika piórem.

Na koniec Ockham wymyślił, że non sunt multiplicanda entia sine necessitate. Sentencję tę nazwano brzytwą Ockhama i w ten sposób ten dzielny franciszkanin znalazł sobie godne miejsce w nauce światowej, czego konsekwencje są takie, że ludzie mogą budować poprawne teorie naukowe, a racjonalni blogerzy mają możliwość Ockhamową brzytwą ucinać przy samej dupie pomysły irracjonalistów, dając przy tym linki do zajmujących artykułów opublikowanych przez Wikipedię.

Najważniejsza zaś konsekwencja jest taka, że Ockhama nie można traktować jako zupełnego matoła, który zajmował się nieistniejącym takim x, że x jest Bogiem.

Eksplikacje

1) Gdyby ktoś nie doznał jeszcze racjonalistycznego visio beatifica i miał zamiar napadać na mnie albo pisać w kwestii tego, czy istnieje takie x, że x jest Bogiem, to oczywiście nie zabraniam napadać i pisać, natomiast wyjaśniam, że mój tekścik jest li tylko wprawką, którą przygotowałem na konkurs młodych talentów literackich. Temat konkursu: „Osadź w kontekście literackim zdanie: nie istnieje takie x, że x jest p, przy czym p nie może być Unią Europejską”.

2) Kiedy siostra Barbara, szefowa pielęgniarek na naszym oddziale Szpitalnego Instytutu Zdrowia Psychicznego (instytut szpitalny to taki wynalazek, coś na wzór instytutu uniwersyteckiego) przeczytała mój tekst (siostra Barbara musiała zaakceptować to, że posyłam swoją prackę na konkurs), pochwaliła mnie i obiecała, że na podwieczorek dostanę dodatkowy jogurt.

poniedziałek, 8 października 2007

Od Alicji Tysiąc do Europy

U Melwasa na salonie24.pl duża gaduła. Melwas wyszedł od tego, co napisał naczelny „Gościa Niedzielnego” na temat wyroku Trybunału, wyroku dotyczącego sprawy Alicji Tysiąc. No i pojechaliśmy. Świetne wpisy porobił r306, zwracając uwagę na istotny aspekt całej tej sprawy (nie tekstu Melwasa, tylko kazusu wyroku w sprawie Alicji Tysiąc).

Poszperałem w sieci i poczytałem trochę na temat, o którym gadamy. Nie jestem jednak prawnikiem, ani nie znam się na prawie i nie mogę zająć zdecydowanego stanowiska (w przeciwieństwie do wielu Dyskutantów :-)

W każdym razie posklejałem takie coś, co pokazuje, jakie mam wątpliwości.

W skardze A. Tysiąc skierowanej do Trybunału chodzi o to:

Alicja Tysiąc złożyła skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, twierdząc, iż Polska naruszyła jej prawo do życia prywatnego i rodzinnego (art. 8 Europejskiej Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności), prawo do skutecznego środka odwoławczego (art. 13 Konwencji) oraz zasadę równości (art. 14 Konwencji) przez nieprawidłowe stosowanie przepisów ustawy z dnia 7 stycznia 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. W szczególności Alicja Tysiąc skarżyła się na brak w polskim prawie środka odwoławczego od decyzji lekarzy podjętych w związku z art. 4a ustawy o dopuszczalności przerywania ciąży (artykuł ten wymienia warunki dopuszczalności przerwania ciąży), jak również postawiła zarzut dyskryminacji ze względu na płeć oraz niepełnosprawność. Przedstawiła także zarzut poniżającego traktowania (art. 3 Konwencji).

Trybunałowi zostały przedstawione cztery opinie "przyjaciela sądu":
* Helsińską Fundację Praw Człowieka wraz z Federacją na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny
* Center for Reproductive Rights z siedzibą w Nowym Jorku
* Stowarzyszenie Rodzin Katolickich
* Forum Kobiet Polskich z Gdańska

Forum Kobiet Polskich i Stowarzyszenie Rodzin Katolickich argumentowały głównie w te stronę, że Konwencja nie gwarantuje nikomu prawa do aborcji, pozostałe dwie organizacje kładły nacisk na to, że w Polsce kobiety mają w praktyce mocno ograniczony dostęp do aborcji, co wynika z art. 4a ustawy o planowaniu rodziny. Wskazywały też, że w polskim prawie brakuje jasnych kryteriów odnosnie wskazań do aborcji, co skutkuje m.in. tym, że lekarze boją się dokonywać zabiegów aborcyjnych, bo nie chcą mieć kłopotów karnych.

Trybunał uznał, że sprawa odnosi się do art. 8 konwencji, mówiącego o poszanowaniu życia prywatnego, gdyż ciąża oraz związane z nią okoliczności są blisko związane z życiem prywatnym kobiety – stanowią o jej integralności fizycznej oraz psychologicznej i stwierdził, że państwo, zgodnie z art. 8 konwencji ma nie tylko obowiązek powstrzymania się od ingerencji w gwarantowane przez ten artykuł prawa (tzw. negatywny obowiązek), lecz także obowiązek podjęcia odpowiednich kroków w celu zapewnienia skutecznej ochrony ww. praw (tzw. pozytywny obowiązek). Przy czym, zgodnie z opinią Trybunału, w ramach dopełnienia tego pozytywnego obowiązku państwo powinno podjąć odpowiednie kroki nie tylko w celu ochrony życia prywatnego w relacjach typu “jednostka – państwo”, lecz również typu “jednostka – jednostka”.

Trybunał przyznał, że nie ma sporu co do tego, że Tysiąc ma poważną wadę wzroku, ale podkreślił, że nie wydaje, w zastępstwie lekarzy, oświadczenia o stopniu wady wzroku pani Tysiąc. Trybunał nie rozstrzygał zatem kwestii tego, czy stan zdrowia A. Tysiąc dawał podstawę do przeprowadzenia zabiegu aborcji.

Trybunał zbadał istniejące w Polsce procedury dotyczące uzyskania zgody na dokonanie zabiegu przerywania ciąży ze względów terapeutycznych i uznał, że zgodnie z Rozporządzeniem Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej z dnia 22 stycznia 1997 r. w sprawie kwalifikacji zawodowych lekarzy, uprawniających do dokonania przerwania ciąży oraz stwierdzania, że ciąża zagraża życiu lub zdrowiu kobiety lub wskazuje na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu - wspomniane procedury są względnie proste: dla dokonania zabiegu przerywania ciąży z przyczyn terapeutycznych wystarczy uzyskać dwie zgodne ze sobą opinie specjalistów innych, niż lekarz, który może dokonać zabiegu. Procedura taka pozwala na podejmowanie wymaganych kroków szybko i nie różni się istotnie od rozwiązań przyjętych w niektórych innych państwach-stronach Konwencji.

Kłopot jednak, zdaniem Trybunału, polega na tym, że wspomniane procedury nie uwzględniają sytuacji, w której istnieje spór między ciężarną a jej lekarzami oraz między samymi lekarzami. Nie przewidują żadnych środków prawnych pozwalających na rozstrzygnięcie takich kontrowersji i w związku z tym nie mogą być uznane za efektywne w rozumieniu wymogów Konwencji.

Zdaniem Trybunału, obecnie obowiązujące procedury mogłyby funkcjonować poprawnie, ale tylko pod warunkiem, że w Polsce nie toczyłby się poważny spór co do dopuszczalności zabiegów przerywania ciąży, a lekarze nie obawialiby się podejmowania takich zabiegów. Tak jednak nie jest, i dlatego państwo musi zapewnić dodatkowe mechanizmy proceduralne. W przypadku Alicji Tysiąc brak tych mechanizmów oraz wynikająca z tego sytuacja powodowały u niej stan przedłużającej się niepewności, stres oraz niepokój, wywołany ewentualnymi negatywnymi konsekwencjami dla jej zdrowia oraz ciąży.

Trybunał zauważył także, że możliwość dochodzenia odszkodowania przez skarżącą po urodzeniu dziecka nie stanowi skutecznego środka odwoławczego, gdyż przysługuje już po fakcie urodzenia się dziecka. Podobnie ewentualne postępowanie przeciwko lekarzowi jest środkiem nieskutecznym, bo może być wszczęte post factum.

W związku z powyższym, Trybunał stwierdził naruszenie Konwencji, uznając, że Polska nie wypełniła pozytywnych obowiązków dotyczących efektywnego poszanowania życia prywatnego.

***

Konrad Szymański, ten arcyprzytomny europoseł, skomentował wyrok Trybunału tak:

Trybunał nie wypowiedział się w sprawie prawa do aborcji w Polsce, co było jednoznacznym celem pozwu, wspieranego przez organizacje aborcyjne. I to są dobre strony tego orzeczenia. Nie obawiam się, że wyrok Trybunału może w jakikolwiek sposób wpłynąć na zmiany prawa w Polsce. Trybunał wprost odmówił oceny zgodności zakazu aborcji z Konwencją Europejską, co można rozumieć jako brak kolizji.

Nie zgadzam się z podstawą prawną orzeczenia – ochrona prawa do prywatności w tym kontekście oznacza, że Trybunał mimo wszystko nie dostrzega podmiotowości dziecka, która została wprowadzona do polskiego systemu prawnego.

Sprawa Pani Tysiąc stawia jednak problem praktycznego stosowania jednego z wyjątków w ustawie o ochronie życia – zagrożenia dla zdrowia matki.

Polska ustawa nie uściśla, jaki uszczerbek na zdrowiu matki ma usprawiedliwiać aborcję w świetle prawa. W niektórych krajach europejskich nawet czasowy dyskomfort psychologiczny jest uznawany za podstawę legalnej aborcji. Trudno też rozstrzygnąć jakich ocen oczekuje się od lekarzy - jaki poziom związku między ciążą, a utratą zdrowia matki jest w świetle polskiej ustawy wystarczający, by uznać aborcję za legalną.

***

Na koniec opinia księdza Ireneusza Wołoszczuka, sędziego Trybunału Arcybiskupiego w Strasburgu (nie mam pojęcia, co to za funkcja). Otóż Wołoszczuk formułuje cztery zastrzeżenia odnośnie wyroku Trybunału:

1. Trybunał uznając, że prawodawstwo dotyczące aborcji dotyka sfery życia prywatnego, odpodmiotowił płód, redukując jego prawa do sfery życia prywatnego ciężarnej kobiety.

*Zastanawiam się, czy można napisać "matki", żeby nie narazić się na jakikolwiek zarzut z jakiejkolwiek strony, np. na taki, że gram na uczuciach pisząc "matka".

*Michalkiewicz na sposób publicystyczny to samo, co Wołoszczuk, powiedział mniej więcej tak, że Trybunał przyjął tylko i wyłącznie punkt widzenia kobiety, która nie chce urodzić dziecka.

2. Trybunał uznał, że jeśli już prawodawca dopuszcza możliwość aborcji, to nie powinien ustawiać regulacji prawnych, które możliwość do takiej interwencji ograniczają. Według Wołoszczuka jest to kuriozalne stwierdzenie, gdyż wynika z niego, że raz dane przez prawo pozwolenie na aborcję jest bezdyskusyjne i absolutne, czyli nie powinno mieć żadnych ograniczeń, a samo państwo nie powinno ograniczać prawa do aborcji w szczególnych przypadkach.

Wołoszczuk argumentuje tak:

W tym kontekście należy przypomnieć, że ten często krytykowany z jednej lub drugiej strony zapis prawny - dotyczący wyjątkowych sytuacji, w których aborcja jest dozwolona - choć jest zapisem kompromisowym, to jednocześnie jest zapisem rozsądnym. Otóż w porządku prawnym należy oddzielić same normy prawne od norm moralnych.

Na przykład urodzenie upośledzonego czy będącego owocem gwałtu dziecka, lub urodzenie dziecka z narażeniem własnego życia jest moralnie chwalebne, ale też bezsprzecznie heroiczne. Prawo państwowe, oczywiście poza czasem wojny, nie może posuwać się aż tak daleko, aby od każdego obywatela wymagać heroizmu, co najwyżej może i powinno go do niego zachęcać. Dlatego w takich przypadkach zarówno państwo, jak i Kościół powinny raczej ze sobą współdziałać, aby tak pomóc kobiecie, by taka decyzja stała się, choć nadal bardzo trudna, to jednak dużo mniej heroiczna.

3. W uzasadnieniu Trybunału zawarte jest stwierdzenie, że oparł się on nie tylko na regulacjach prawnych, ale także wziął pod uwagę bardzo dyskusyjne informacje podane przez polską organizację Federacja Kobiet i Planowania Rodziny, że lekarze byli zniechęcani do wydawani pozwoleń na aborcje. Powstaje pytanie, dlaczego źródłem informacji i autorytetem dla Trybunału staje się będąca stroną organizacja feministyczna, domagająca się całkowitej liberalizacji ustawy z 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. To wykracza poza zasady działania Trybunału, którego podstawowym kryterium powinien być fakt poszanowania lub nie wolności i praw człowieka, a nie taka lub inna ideologia.

4. Wyrok Trybunału oparty jest na rażącej nieznajomości polskiego prawa. Jedno z uzasadnień brzmi: "Trybunał wziął pod uwagę informacje podane przez polską Federację Kobiet i Planowania Rodziny, że lekarze byli zniechęcani do wydawania pozwoleń na aborcję. Prawo polskie przewiduje karę 3 lat więzienia w przypadku pozwolenia na aborcję, jeśli warunki przewidziane przez ustawę z 1993 roku nie są spełnione".
Jest to nieprawda, w ustawie z dnia 7 stycznia 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży nie ma takiego zapisu. Czy może mieć jakąkolwiek moc prawną wyrok opierający się na oszustwie? Powstaje więc pytanie, gdzie teraz należałoby zaskarżyć wyrok Trybunału w Strasburgu? Może w mediach? - pyta retorycznie ks. Wołoszczuk.

*Przeczytałem ustawę i sankcji, o których wspomina Trybunał nie znalazłem.

***

Tyle posklejałem z tego, co wynalazłem i co jako tako zrozumiałem. Jest tu dużo pokręconych kwestii. Zastanawiam się przede wszystkim nad tym, o czym już pisałem u Melwasa i na co nacisk położył r306. Prawo polskie w kwestii aborcji można dostosować do jakiegokolwiek prawa, można wprowadzić procedury odwoławcze w dowolnej liczbie, ale to i tak nie zmienia istoty problemu. Bo jeśli lekarze nie będą wydawać "skierowań" do aborcji tłumacząc to tym, że nie widzą zasadnych przesłanek i nie będą dokonywać zabiegów aborcyjnych, to co? Każda kobieta, która wniesie skargę do Trybunału będzie otrzymywać od państwa kasę jako odszkodowanie?

Wołoszczuk uznał wyrok Trybunału za ideologiczny, a co za tym idzie, za skandaliczny. Mnie się wydaje, że w całej tej grze chodzi o to, aby doprowadzić do sytuacji, w której, w kwestii aborcji, prawo polskie będzie tak samo drakońsko drastyczne, jak najbardziej drakońsko drastyczne prawa w Europie (drastyczne z punktu widzenia dziecka mogącego zostać zabitym – piszę tak, jak uważam, mam nadzieję, że to żaden problem :-). Mówiąc ogólniej, obawiam się, że chodzi o to, aby wprowadzać jak największą urawniłowkę w jak największej liczbie dziedzin życia, a ci, którzy te urawniłowkę wprowadzają kierują się ideologią.

Robert Conquest pisze tak:

Za koncepcją „Europy” jako tworu politycznego lub polityczno-ekonomicznego przemawiają rozmaite mniej lub bardziej pragmatyczne argumenty. Lecz na płaszczyźnie myślowej wyraźnie jest ona czymś innym – Ideą. Z Idei tej płynie zamysł narzucenia programu nie znajdującego uzasadnienia w rzeczywistości historycznej i innej. W Rosji władze oficjalnie poszukują dla narodu nowego wyznania wiary czy idei. Jak się zdaje, w państwach Europy Zachodniej powstała podobna pustka po klęsce idei już nie tylko komunistycznej, ale również socjalistycznej. Dla wielu umysłów „Europa” jest chyba erzacem tamtej idei.

*

Cholera, ten Conquest ma chyba rację.

*

Rżnąłem stąd:
- Ustawa z dnia 7 stycznia 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży - http://isip.sejm.gov.pl/servlet/Search?todo=open&id=WDU19930170078
- http://ekai.pl/europa/?MID=12440
- http://www.prawoimedycyna.pl/?str=artykul&id=31
- http://www.konradszymanski.pl/publicystyka_nowe.php?c=t&id=0044
- http://info.wiara.pl/index.php?grupa=4&cr=0&kolej=0&art=1190793676
- Robert Conquest. Uwagi o spustoszonym stuleciu. (Reflection on a Ravaged Century). Zysk i S-ka Wydawnictwo. Poznań 2002.

piątek, 5 października 2007

Rozporządzenie

Leszek Miller, jako Prezes Rady Ministrów, opierając się na art. 3 ustawy z dnia 10 grudnia 2003 r. o czasie urzędowym na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej (Dz.U. z 2004 r. Nr 16, poz. 144), 15 marca 2004 r. wydał Rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów w sprawie wprowadzenia i odwołania czasu letniego środkowoeuropejskiego w latach 2004-2008.

Dodam, że Rozporządzenie weszło w życie po upływie 7 dni od dnia ogłoszenia.

Stosując się do Rozporządzenia w niedzielę 28 października 2007 roku przesuniemy zegarki z godziny trzeciej na drugą.

Czytając Rozporządzenie dowiadujemy się, że 30 marca 2008 roku ponownie zostanie wprowadzony czas letni środkowoeuropejski, który zostanie odwołany 26 października tegoż roku.

Leszek Miller zadbał też o to, żebyśmy wiedzieli jak należy oznaczać czas od godziny 2 minut 00 do godziny 3 minut 00 czasu środkowoeuropejskiego (chodzi o tę godzinę, którą Leszek Miller dodał na jesieni, bo na jesieni - w tym roku zdarzy się to 28 października - najpierw będzie godzina 2 minut 00, później godzina 2 minut 15, 24, 48, itd. aż dojdziemy do godziny 3 minut 00, po czym znowu będzie godzina 2 minut 00). Otóż czas ten należy oznaczać dodatkową literą "a" (godzina 2a minut 01 do godziny 3a minut 00, po czym nastąpi godzina 3 minut 01 czasu środkowoeuropejskiego).

Leszek Miller w kwestii czasu miał szerokie prerogatywy, co pokazuje Art. 3. wspomnianej Ustawy z dnia 10 grudnia 2003 r. o czasie urzędowym na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej:

"Prezes Rady Ministrów wprowadza i odwołuje czas letni środkowoeuropejski, w drodze rozporządzenia, ustalając na okres co najmniej jednego roku kalendarzowego dokładne daty, od których następuje wprowadzenie lub odwołanie czasu letniego, uwzględniając istniejące standardy międzynarodowe w tym zakresie."

Istotne jest przede wszystkim to, że Prezes Rady Ministrów wprowadza i odwołuje czas, aczkolwiek tylko letni środkowoeuropejski.

Ciekawą kwestią jest to, kto jest uprawniony do utrzymywania czasu urzędowego, a także uniwersalnego czasu koordynowanego UTC(PL) oraz do rozpowszechniania sygnałów tych czasów. Okazuje się, że do wymienionych czynności uprawniony jest Prezes Głównego Urzędu Miar (Art. 4. 1. Ustawy z dnia 10 grudnia 2003 r. o czasie urzędowym na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej).

Wprowadzenie czasu letniego środkowoeuropejskiego skutkuje tym, że ludzkość Europy oszczędza pieniądze. Ludzkość Europy, gdyż czas letni wprowadza się nie tylko w Polsce, ale i w pozostałych państwach europejskich (zdaje się, że z wyjątkiem Islandii), co jest porządnie uregulowane Dyrektywą 2000/84/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 19 stycznia 2001 r. w sprawie ustaleń dotyczących czasu letniego.

Parlament Europejski oraz Rada Unii Europejskiej pisząc Dyrektywę uwzględniły Traktat ustanawiający Wspólnote Europejską, a w szczególności jego art. 95. Uwzględniły też wniosek Komisji (Dz.U. C 337 z 28.11.2000, str. 136.) oraz opinię Komitetu Ekonomiczno-Społecznego (Opinia wydana dnia 29 listopada 2000 r.).

Społeczeństwo od lat nie przeżywa większych emocji związanych z wprowadzaniem i odwoływaniem czasu letniego środkowoeuropejskiego. Co prawda fundamentaliści utrzymują, że o pomstę do nieba woła fakt, iż rząd dekretuje nawet to, kiedy jest, dajmy na to, południe, ale ludzie rozumni argumentują, że nie ma powodów do niepokoju, albowiem rząd nie dekretuje tego, kiedy jest południe, tylko to, kiedy jest, jak to mówią, godzina dwunasta. Owszem, zdarza się i to nawet często, że godzina dwunasta występuje wtedy, kiedy jest południe, ale jest to czysta koincydencja.

czwartek, 4 października 2007

Postęp albo Panoptikon

Na poczcie kolejka aż pod drzwi. Jedna pani w okularach pytała panią w okienku, co zrobić z tym, że posłała list priorytetowy do Gdańska, minęło już pięć dni, a list nie doszedł. Pani w okularach dobrze wie, że nie doszedł, bo rano dzwoniła do Gdańska do syna i on mówił, że list nie doszedł. A w liście były ważne dla syna papiery, albowiem syn wyjeżdża do pracy do Anglii i tych papierów potrzebuje.

Zanim pani w okularach zdążyła powiedzieć wszystkim na poczcie jak się syn nazywa, co robi, jaką robotę podłapał na Wielkiej Brytanii i ile funciaków na godzinę będzie kosić, pani w okienku – nie wyczuwając szansy – stwierdziła: - No, nic nie można zrobić.

Wszyscy w kolejce jęknęliśmy.

Pani w okularach straciła rezon i jeszcze tylko pokornie zapytała: - To jak to jest? Bierzecie opłatę dodatkową za priorytet, nie wydajecie pokwitowań i jeżeli nie dostarczycie listu w przepisowym terminie to nie ponosicie żadnych konsekwencji?
- No, tak. – powiedziała pani w okienku.

Prawie wszyscy w kolejce jęknęli tylko ja nie jęknąłem. W grudniu bowiem zamówiłem książkę w renomowanym sklepie internetowym, renomowany sklep internetowy książkę do mnie posłał za pośrednictwem Poczty Polskiej, a Poczta Polska książkę wiozła do mnie osiemnaście dni (do pokonania było niecałe 300 kilometrów).

No i nie jęknąłem, bo od dawna wiem, że Poczta Polska konsekwencji nie ponosi, a poza tym uznałem, iż pięć dni pani w okularach przy moich dniach osiemnastu nie zasługuje na jęknięcie.

W innym okienku ludzie dokonywali wpłat. Człowiek dawał kwitek pani w okienku, pani brała kwitek i w komputerze pisała różne rzeczy, po czym inkasowała szmal, przywalała pieczątkę i już człowiek był usprawiedliwiony, przynajmniej na chwilę, do kolejnego rachunku.

Wszystko to trwało w cholerę długo. Kiedyś pani w okienku brała kwitek, pobierała kasę, waliła pieczątkę i już. Następny do strzyżenia proszę. Teraz pani musi klepać ważne rzeczy w komputerze. No i jaki to jest postęp w stosunku do tego, co było kiedyś? Że człowiek stoi w kolejce trzy razy dłużej?

Wyszedłem z poczty, rzuciłem parę kurw, zajarałem szlugę i spotkałem się z żoną na mieście. Zrobiliśmy zakupy, u buków obstawiłem wyniki meczyków i na koniec poszliśmy po rybę i chleb. Żona wybrała rybę, pani sklepowa rybę położyła na wagę (wyszło 52 deko), po czym pomyślała chwilę i zawołała: - Waldek! Jaki jest kod na mintaja?

Jęknąłem.

Z zaplecza wyszedł Waldek, stanął przy drugiej kasie, dokonał jakiejś operacji i powiedział, jaki jest kod na mintaja.

Kucnąłem. Ja, kiedy nie chcę robić rozpierduchy w jakimś urzędzie, sklepie czy czymś takim, to kucam. Pani sklepowa zapytała: - To wszystko?
- Jeszcze tylko chleb ten a ten i to będzie wszystko. – powiedziała żona.

Waldek wrócił na zaplecze.

Pani podała żonie chleb, pomyślała chwilę, na kasie fiskalnej dokonała jakiejś operacji i zawołała: - Waldek!
Waldek wyszedł z zaplecza i powiedział: - No?
Pani powiedziała: - Wybija mi, że chleb jest po 35 groszy, a przecież jest po złoty trzydzieści pięć.

Nie kucnąłem, bo już kucałem, ale jęknąłem.

Waldek przy drugiej kasie dokonał jakiejś operacji i powiedział: - No, złoty trzydzieści pięć.
Pani powiedziała: - To jak to wbić?
Żona powiedziała: - Czy ja mogę zapłacić, a państwo będą to sobie wbijać później?
Pani powiedziała: - Oczywiście.

Pani sklepowa i Waldek nie wymyślili sobie kas fiskalnych, kodów i innego gówna. Oni podporządkowali się ustawom państwa polskiego. Ja to rozumiem. Ale czy ktoś może mi wytłumaczyć, na jaki chuj państwu polskiemu wiedzieć, że w sklepie Waldka pani sklepowa o godzinie 13:47:54 sprzedała 52 deko mintaja?

Astronomia na kółkach

Jak Arystoteles zapodał, że ziemia tkwi sobie majestatycznie w środku świata, a planety i słońce krążą wokół niej po kołach, i jak to później Ptolemeusz jeszcze poprawił, dodając do kół te wszystkie epicykle i ekscentryki, to taki obraz świata tkwił we łbach ludzi aż do Kopernika. Dla słońca, księżyca i pięciu planet Ptolemeusz zmajstrował 39 kółek.

Kopernik co prawda ruszył ziemię i pogonił ją wokół słońca, ale kółka zatrzymał, dodał nawet jeszcze kilka i w sumie swój system ustawił na 48 epicyklach.

Dopiero Kepler pokumał, że planety zasuwają po elipsach.

Przed Keplerem ci wszyscy goście zakładali, że ciała niebieskie poruszają się po torach w kształcie kół, bo koła są doskonałe, łatwo się je liczy no i w ogóle są jakieś takie, jakie powinny być. Natomiast elipsy są krzywe, nieładne, pospolite takie zupełnie i w ogóle kto to widział, żeby ciała niebieskie krążyły po elipsach.

No, ale krążą po elipsach. Może to za bardzo ładne nie jest, ale jest prawdziwe.

Socjalizm to jest taka właśnie astronomia na kółkach. Goście sobie wymyślają, jak powinno być, i tak robią, żeby było, jak wymyślili. A jak się obliczenia nie zgadzają, to dodają kolejne epicykle i ekscentryki. I tak dodają i dodają i coraz więcej tych kółek, a każde takie kółko kosztuje.

Każda regulacja tego, co nie powinno być regulowane to jest kółko. Każde wynaturzenie czynione w celu uzyskania poprawności obliczeń to jest kółko. Kopernik zatrzymał się na 48 kółkach. Byłbym szczęśliwy, gdyby Zjednoczona Demokratyczno - Solidarno - Liberalno - Europejsko - Światowo - Obywatelsko - Postępowa Polska Ludowa opierała się na 48 wyimaginowanych kółkach. Ale skąd wziąć nowego Keplera, który zlikwiduje tysiące nadprogramowych kół sprowadzając ich liczbę do kopernikańskich czterdziestu ośmiu?

środa, 3 października 2007

Mało radykalni producenci jednorazowych maszynek do golenia

Mój Ojciec miał brzytwę. Nie wiem, czy się nią golił, ale ją miał. A golił się żyletką umocowaną w takiej skręcanej maszynce. Ja żyletką też się goliłem, a później wymyślono jednorazówki, a jeszcze później jednorazówki z dwoma ostrzami. Oczywiście następnie wymyślono jednorazówki z trzema ostrzami, a i jednorazówki z czterema ostrzami już chyba są. I myślę sobie, że producenci jednorazowych maszynek do golenia są za mało radykalni, bo skoro maszynka z trzema ostrzami jest lepsza od maszynki z dwoma ostrzami, to dlaczego nie produkować maszynek z sześćdziesięcioma siedmioma ostrzami albo ze stu czterdziestoma ostrzami?

Kumpel podesłał mi tego linka. Tekst informuje o tym, że "Związek Nauczycielstwa Polskiego chce wprowadzenia dla pięciolatków, obniżenia wieku obowiązku szkolnego z siedmiu do sześciu lat oraz finansowania publicznych przedszkoli z subwencji oświatowej." Dlaczego ZNP chce, aby już pięciolatki musiały chodzić do przedszkola? Ano przede wszystkim dlatego, że "przeprowadzane w różnych krajach badania dotyczące rozwoju dzieci wskazują na olbrzymie znaczenie dostępu do edukacji od najmłodszych lat. Dzieci, które uczęszczają do przedszkoli, lepiej dają sobie radę w szkole, lepiej rozwijają się emocjonalnie, społecznie, werbalnie i intelektualnie".

ZNP ma rację, ale jest za mało radykalny. Bo skoro lepiej jest, kiedy obowiązek edukacyjny nałoży się na dzieci pięcioletnie niż dopiero na sześcioletnie, to chyba jeszcze lepiej będzie, kiedy edukację będą musiały pobierać czterolatki. Ale jeżeli Japończycy zagonią do przedszkoli trzylatki, w konsekwencji czego mali Japończycy będą lepiej od małych Polaków "rozwijać się emocjonalnie, społecznie, werbalnie i intelektualnie" to co zrobimy - będziemy na to spokojnie patrzeć? Ja myślę, że nie możemy na to spokojnie patrzeć tylko musimy ustanowić prawo, w myśl którego edukację będą musiały pobierać dzieci, które ukończą rok. W końcu rozszerzenie obowiązku edukacyjnego ze szkół na przedszkola jest niczym przy rozszerzeniu tego obowiązku na żłobki.

Ludzie dorośli muszą się ubezpieczać, co jest zrozumiałe. Bo nie może być tak, żeby jakieś nieodpowiedzialne jednostki zaniedbały ubezpieczenia się. Społeczeństwo nie mogłoby przecież pozwolić na to, aby nieodpowiedzialni ludzie nie mieli na stare lata środków do życia albo żeby nie stać ich było na lekarza. Ale czy istniejący dzisiaj stan prawny nie jest archaiczny? Czy jest wystarczający? A co z ludźmi, którzy nie pracują i nie zdobywają środków na życie, w tym środków na składki ubezpieczeniowe? Czy społeczeństwo może pozwolić na to, aby ludzie ci zdechli pod płotem? Oczywiście społeczeństwo na to pozwolić nie może. W związku z tym uważam, że państwo powinno wprowadzić obowiązek zatrudniania oraz obowiązek pracowania. Rzecz nie jest trudna - kilkadziesiąt lat temu obowiązek pracy był i nikomu z tego powodu korona z głowy nie spadła. Rzecz jasna dzisiaj nikt nie wbijałby do dowodu osobistego pieczątek poświadczających zatrudnienie, dzisiaj wszystko można zapisać na jakimś maleńkim czipie i wszelkie informacje archiwizować w ramach np. PESEL 2. Zresztą, co ja piszę, popatrzcie, jak te prawicowe miazmaty zatruwają umysły nawet ludzi mocno uświadomionych - jaki PESEL 2?? Chodzi o to, żeby stworzyć PESEL 3, PESEL 7, PESEL 29, PESEL 345, PESEL 1057, PESEL 23345.......

Ludzie się wściekają

Wiadomo, że do tekstów nawrzucam czasami różnych kurew, ale też i Sartre'ów. No i różni ludzie szukają w wyszukiwarkach tych kurwa, jebać, Sartre czy C.S. Lewis i jak trafią na moje teksty to się wściekają. Bo jak szukają Sartre'ów i trafią na mnie, to się wściekają, że teksty głupie. I jak szukają ruchać i na mnie trafią, to też się wściekają, że teksty... głupie.

Skąd wiem, że się wściekają? Ano wiem, bo mam takiego kumpla, który jest kierownikiem kuli ziemskiej i czasami on podsyła mi raporty z tego, jak ludzie, trafiając na moje teksty, śmiesznie się wściekają.

Czytając innych

Ze mnie żaden ekonomista, socjolog, psycholog, politolog, religioznawca czy historyk. Coś tam kumam w innych dziedzinach, ale specjalnie nie napinam się, aby o swoich dziedzinach pisać na blogu. Nie widzę powodu. W swoich tekścikach tutaj szarżuję, ale jest to szczere i dobrze napisane. W tej sytuacji ja, laik, bardzo cieszę się, kiedy w książkach czy artykułach znajduję potwierdzenie moich poglądów. Bo to działa właśnie tak: ja mam swoje poglądy i ewentualnie ktoś inny może mieć poglądy podobne do moich, natomiast nie jest tak, że idę za poglądami kogoś dlatego, że ten ktoś… no właśnie – pisze w Gazecie Wyborczej, dostał Nobla, czy jest zapraszany do telewizji. Sprawa jest jasna.

Ostatnio przeczytałem teksty, które podniosły mnie na duchu. Oto w „Przedmowie” do „Dobry ‘zły’ liberalizm” Stanisława Michalkiewicza Janusz Korwin-Mikke pisze:

„Książka Stanisława Michalkiewicza ma unaocznić grozę sytuacji. Czytałem ją, myśląc: ‘O, Staszek po raz kolejny będzie tłumaczył rzeczy oczywiste’. Tymczasem zawiera ona sporo nowych, nieznanych do tej pory nawet mnie, argumentów i konstatacyj. Na przykład w rodziale II uwaga, że konserwatyzm może bardziej sprzyjać zmianom, niż ‘postępowość’, a ‘państwo neutralne światopoglądowo’ to nonsens logiczny (to, że państwo powinno być neutralne światopoglądowo, to klasyczny światopogląd!).”

Chodzi mi właśnie o tę neutralność światopoglądową państwa. Napisałem taki kawałek zatytułowany „Państwo neutralne światpoglądowo”. No i pod tym moim kawałkiem wywiązała się dość duża gaduła. Szkoda, że wtedy nie wpadłem na to proste zdanie: „to, że państwo powinno być neutralne światopoglądowo, to klasyczny światopogląd”, ale cieszę się, że znalazłem je teraz.

Najczęściej pisałem chyba o szkole, walcząć z przymusem posyłania dzieci do szkoły. Nie walczę z edukacją, z pobieraniem wiedzy – walczę z przymusem posyłania dzieci do szkoły. Kładę nacisk na to, że przymusowa edukacja jest narzędziem indoktrynacji. Cytowałem już Leszka Kołakowskiego, który poddawał w wątpliwość wiarę w zbawienne skutki powszechnej edukacji. A teraz znalazłem cacuszko, z książki Ludwiga von Misesa „Wspomnienia” (Erinnerungen. – Fijorr Publishing. Warszawa 2007.):

„Mówiono nam, że problem leży w oświacie i oświeceniu ludowym. Jednakże wielkim złudzeniem jest wiara w to, że poprzez wiekszą liczbę szkół i wykładów oraz przez rozpowszechnianie książek i czasopism, można doprowadzić do zwycięstwa prawdy. Tą drogą zdobywają zwolenników także orędownicy fałszywych nauk.”

Skoro już jestem przy Misesie to ulżę sobie i zacytuję jeszcze dwa fragmenty z jego dzieł:

„Interwencjoniści nie podchodzą do studiów nad sprawami ekonomicznymi z naukową bezstronnością. Wiekszość z nich kieruje się zawistnym oburzeniem na tych, których dochody są większe niż ich własne.”
(Planowany chaos.)

„Ekonomiści mają niewątpliwie obowiązek uświadamiania swoich współobywateli. Co się jednak stanie, jeśli ekonomiści nie sprostają temu dialektycznemu zadaniu i zostaną zastąpieni w oczach mas przez demagogów? Lub gdy masy okażą się za mało inteligentne, by pojąć nauki ekonomistów? Czyż nie należy uznać próby sprowadzenia mas na właściwą drogę za nieudaną, skoro tacy ludzie jak John M. Keynes, Bertrand Russell, Harold Laski czy Albert Einstein nie potrafili pojąć kwestii ekonomicznych?”
(Wspomnienia)