Nickowi kiedyś powiedziałem, że moim zdaniem, gdyby Bob Woodward i Carl Bernstein trafili na aferę w wykonaniu nie republikanów, tylko demokratów, to by tę aferę opisali w Washington Post, zupełnie tak, jak napisali o Watergate. Nicek na to stwierdził: - No nie wiem.
Nie da się sprawdzić, co by się stało, gdyby Woodward i Bernstein trafili na aferę w wykonaniu demokratów, w każdym razie Woodward i Bernstein w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku nie byli jedynymi amerykańskimi dziennikarzami; gdyby nie napisali oni, napisałby ktoś inny.
Wklejam pierwszy filmik z zapisem wystąpienia Barbary Fedyszak-Radziejowskiej w gdańskim Akwenie:
Później idą dwa kolejne odcinki tego zapisu.
Fedyszak-Radziejowska mówi wiele ciekawych rzeczy i, między innymi, nawiązując do tych wszystkich afer w wykonaniu dzisiejszych kierowników Polski, pyta publiczność o to, jak to się dzieje, że ani prokuratorzy, ani inni prawnicy, ani policjanci, ani przede wszystkim dziennikarze, choćby nieliczni, nie chcą zrobić dużej zawodowej kariery na dojściu do prawdy w którejkolwiek z tych licznych afer. No jak to się dzieje?
Kiedy Fedyszak-Radziejowska zadała pytanie, ludzie od razu odpowiedzieli: - Seryjny samobójca!
Jasne, że trochę w tej odpowiedzi żartu, ale też trochę nie, jednak jestem zdania, że seryjny samobójca nie tłumaczy wszystkiego, że nie trzeba aż hipotezy seryjnego samobójcy do tego, żeby w kwestii tego, o co zapytała Fedyszak-Radziejowska, było tak, jak jest teraz.
Odpowiedź na pytanie o to, czego trzeba, aby było tak, jak jest teraz, jest jedną z najważniejszych odpowiedzi, albowiem odpowiedź na pytanie o to, co sprawia, że nie ma dziennikarzy chcących zrobić karierę na dojściu do prawdy, jest ważniejsza od tego, że dzisiejsi kierownicy Polski nie umieją zbudować drogi i jest ważniejsza nawet od tego, że w drugiej dekadzie XXI wieku polskie szpitale nie przyjmują chorych dzieci.
Okazuje się, że to Michał Boni
stanie na czele rządowej rady monitorującej przejawy „mowy nienawiści”.
Ministrowi, zarejestrowanemu przez SB jako TW "Znak", nie podobają
się m.in. treści kazań głoszonych w kościołach.
Moja teza jest taka, że zawsze
gdzieś tam na początku jest moralność, zawsze gdzieś tam na początku jest
etyka, zawsze gdzieś tam na początku jest cnota (tak, jak cnotę rozumieli Grecy
czy św. Tomasz z Akwinu – ci ludzie dobrze wiedzieli, co to jest cnota i po co
jest cnota; temat jest olbrzymi i nie ma tu miejsca na osobny wykład dotyczący
moralności, etyki i cnoty). Niezależna oddała dobry strzał przypominając, że
Boni był współpracownikiem komunistycznej bezpieki. To, że twierdzę, iż
niezalezna.pl oddała dobry strzał pisząc, że Boni był współpracownikiem
komunistycznej bezpieki, nie jest mową nienawiści, albowiem już w roku 2007
Boni przyznał się do współpracy, o czym Gazeta Wyborcza napisała tak:
Michał
Boni, wymieniany jako kandydat na ministra pracy w rządzie Donalda Tuska
przyznał się do podpisania deklaracji współpracy z SB. Jak tłumaczył, zrobił to
w 1985 roku pod wpływem szantażu. - Jest mi wstyd i żałuję. Przez wiele lat
żyłem z presją tego upokorzenia i lęku przed utratą twarzy. W końcu jednak uznałem,
że od strachu, upokorzenia i poczucia błędu, ważniejsza jest pokora - mówił
Boni na konferencji.
I
teraz tak – kiedy człowiek wie, że Boni współpracował z komunistyczną bezpieką,
to weźmie pod uwagę ów fakt współpracy dokonując oceny Boniego. To, jak kto
Boniego oceni, jest pochodną tego, jakie kto wyznaje poglądy w kwestii
moralności, etyki czy cnoty. Znowu – to duży temat, którego teraz rozwijać nie
mogę, ale też nie martwię się tym, że nie mogę, bo przecież nie piszę dla
idiotów.
Niezalezna.pl
pisze dalej tak:
Na
antenie radia TOK FM Boni zapewniał, że rząd nie wprowadza cenzury, choć w
dalszej części swojej wypowiedzi tłumaczył, że wprowadzenie swoistej „tamy
przeciwko obojętności na mowę nienawiści” jest konieczne.
Za
cel swojej działalności Michał Boni obrał głównie internet oraz... kościoły,
zwłaszcza te, w których księża w czasie homilii ośmielają się mówić krytycznie
o władzy.
-
Nie będzie żadnej cenzury. Nikt tu niczego nie będzie blokował. Chodzi o to,
żeby po prostu troszkę inną normę wprowadzić w tym, co się dzieje na forach
internetowych, ale też w kościołach w czasie niedzielnych kazań. Padają tam
słowa poza normą deprecjonujące polski rząd – mówił Boni w TOK FM.
Oryginalne
jest stwierdzenie Boniego, że rząd nie wprowadza cenzury, a jedynie zamiaruje
wprowadzić tamę przeciwko obojętności na mowę nienawiści. Stwierdzenie Boniego
pokazuje, że język to istotny element naszego życia, element, za pomocą którego
można, między innymi, zrobić ludziom wodę z mózgu.
Kiedy
na portalu niezalezna.pl przeczytałem te słowa, jakoby
wypowiedziane przez Boniego: - Chodzi o to, żeby po prostu
troszkę inną normę wprowadzić w tym, co się dzieje na forach internetowych, ale
też w kościołach w czasie niedzielnych kazań. Padają tam słowa poza normą
deprecjonujące polski rząd, - bardzo byłem ciekaw, czy Boni rzeczywiście tak
powiedział. Wysłuchałem zatem rozmowy, którą z Bonim przeprowadziła Janina
Paradowska (Paradowska jest jedną z tych dziennikarek, które mówią dlatego, bo – posłuchajcie od 2 minuty 52 sekundy). Okazało się, że
Boni nie powiedział tak, jak niezalezna.pl napisała, że powiedział. Boni
mianowicie powiedział tak (od 8 minuty 11 sekundy): - I oczywiście żadnej
cenzury, nikt tu nie będzie niczego blokował, tak, tylko po prostu trzeba
troszkę inną normę wprowadzić, tego, co się dzieje na forach, jak powiedziałem,
ale tego co się dzieje podczas niedzielnych kazań w wielu kościołach, gdzie też
padają słowa deprecjonujące, i to w sposób poza normą, polski rząd.
Nie wiem dlaczego ludzie z portalu niezalezna.pl po
prostu nie przepisali dokładnie słów Boniego, ale warsztat ludzi z portalu
niezalezna.pl nie jest istotny; istotne jest to, co powiedział Boni. A Boni
powiedział, że on, Boni, wie, jaka powinna być norma, do której powinni
stosować się księża wypowiadający podczas niedzielnych kazań słowa deprecjonujące
polski rząd.
Jak już napisałem to ostatnie zdanie, to chciałem dać
cytat z Richarda Rorty’ego, który kapitalnie wyśmiewa filozofów moralnych
pytając o to, jakie to ci filozofowie mają kwalifikacje predestynujące ich do
tego, żeby o moralności mówić coś ważniejszego, niż mówią pozostali ludzie.
Zrezygnowałem jednak z tego cytatu, bo uznałem, że zamieszczenie fragmentu z
tekstu Rorty’ego (z książki Filozofia jako polityka kulturalna) mogłoby
skutkować tym, że niektórzy Czytelnicy uznaliby, że obrażam Ich inteligencję.
Dobra, istota sprawy jest taka, że Boni, który
współpracował z komuszą bezpieką, dzisiaj, w roku 2012, idzie sobie do radyjka,
gdzie w rozmowie z Paradowską obwieszcza, że on, Boni, jest strażnikiem, a może
nawet twórcą, norm regulujących to, co księża mają mówić na kazaniach.
Wydawać się może, że nawet ci, którzy nic nie rozumieją z
tego, co się wydarzyło w Mirosławcu i w Smoleńsku, którzy nie dziwi to, że do
Polski sprowadzamy niemiecki cukier, którzy nie wyciągają żadnych wniosków z
tego, że zadłużenie Polski wynosi około biliona złotych, którzy nie umieją
odpowiedzieć na pytanie, gdzie się podziała forsa wydana na autostrady, skoro
autostrad nie ukończono, a mnóstwo firm najęty do budowy zbankrutowało, powinni
zrozumieć konsekwencje tego, o czym mówi Boni. Mnie się jednak nie wydaje,
że każdy powinien zrozumieć to, co mówi Boni. Nie wydaje mi się dlatego, że
wiem, iż ludzie są naprawdę świetni w sztuce nierozumienia rzeczy
najprostszych. A o to, dlaczego ludzie są świetni w sztuce nierozumienia rzeczy
najprostszych, pytajcie naukowców.
Większość ludzi żyje sobie najzwyczajniej w świecie.
Ludzie zakładają rodziny, chodzą do roboty, zarabiają, kupują telewizory, piją
wódkę, okłamują te babki w banku w kwestii swoich dochodów po to, żeby dostać
kredyt, robią mniejsze lub większe romanse na boku, oglądają meczyki w nogę,
chodzą do kościoła, czasami idą na wojnę zabijać innych ludzi, głodują, chorują,
zdrowieją. Normalne życie.
Jest jednak trochę takich ludzi, którzy dodatkowo
porządkują sobie swoje widzenie świata. Ci ludzie koniecznie chcą stworzyć lub
przejąć od kogoś, a później wyznawać jakąś teorię tłumaczącą świat. To są ci
ludzie, którzy utrzymują, że teraz jest postmodernizm, albo że globalizacja, a
Jadwiga Staniszkis szarżuje najbardziej i opowiada o usieciowieniu oraz o tym,
że w dziedzinie epistemologii porządku nie trzeba nam już tomistycznego
realizmu, bo to przeżytek, tylko trzeba nam czegoś innego, ale to już sobie
sami doczytajcie, czego. Jakie jeszcze teorie wyznają ludzie? Ano takie, że
społeczeństwo nie powinno się kłócić, tylko iść w jednym słusznym marszu, że musimy
wrócić do jaskiń, bo jak nie, to umrze Matka Ziemia, że lepiej abyśmy, pod
płaszczykiem pomagania Grecji, dawali te pieniądze niemieckim bankierom,
aczkolwiek nikt nie wie co by się stało, gdybyśmy bankierom tej kasy nie dali.
Jedną z
najciekawszych teorii wyznawanych przez ludzi, którzy jakieś teorie
porządkujące świat muszą wyznawać, jest teoria, w myśl której religia umiera, a
za to panuje nauka. Ludzie wyznający tę teorię powiadają o sobie, że oni mają
światopogląd naukowy. Wyznawca światopoglądu naukowego to człowiek, który
przezwyciężył metafizykę. To nic, że człowiek wyznający światopogląd naukowy
nie całkiem wie, jak to z tym przezwyciężaniem metafizyki było, to nic, że nie
ma pojęcia o tym, że metafizykę w najbardziej spektakularny sposób
przezwyciężył Rudolf Carnap w klasycznym dziele opublikowanym w roku 1931 i
zatytułowanym – uwaga, to spora niespodzianka - Przezwyciężenie metafizyki
przez logiczną analizę języka;
dość, że człowiek wyznający światopogląd naukowy metafizykę przezwyciężył. A
jak przezwyciężył metafizykę, to automatycznie przezwyciężył wiarę w bogów i w
ogóle wszelkie myślenie religijne tudzież magiczne. Człowiek racjonalny wie, że
jak grzmi, to nie dlatego, że Zeus ciska pioruny, tylko dlatego, że coś się tam
dzieje w chmurach no i z tego właśnie grzmi, a kiedy Waldek kocha Baśkę to nie
dlatego, że Waldek ma jakąś miłość do Baśki, tylko dlatego, że w Waldku działa
chemia, a mówiąc precyzyjniej, naukowo, w Waldku zachodzą określone procesy
chemiczne, które skutkują tym, że Waldkowi się wydaje, że kocha Baśkę.
Tu chciałbym mocno podkreślić, że człowiek wyznający światopogląd
naukowy nie jest idiotą, który uważa, że nauka znalazła już odpowiedzi na
wszystkie pytania. O nie, człowiek wyznający światopogląd naukowy doskonale
wie, że czeka nas jeszcze mnóstwo odkryć naukowych, które pozwolą nam lepiej
rozumieć świat, w którym żyjemy. Człowiek wyznający światopogląd naukowy jest świadom tego, że nauka to nie jest jakieś hop siup, tylko że nauka to jest coś takiego, co wymaga stosownej metody, właściwych badań, no i czasu. Podam przykład. Ludzie, którzy nie
przezwyciężyli metafizyki, przede wszystkim katole, a osobliwie polscy katole,
wierzą w to, że w Smoleńsku był zamach. Niewiele potrzebują do tej wiary. Ot,
posłuchają bełkotu Macierewicza, poczytają GaPola albo tekst Gmyza i już wierzą
w to, że w samolocie był wybuch. No musiał być wybuch, skoro znaleziono trotyl.
W taki właśnie prosty sposób funkcjonują ludzie, którzy nie przezwyciężyli
metafizyki. Co innego człowiek wyznający światopogląd naukowy. Otóż człowiek
wyznający światopogląd naukowy doskonale rozumie, że kiedy prokuratorzy i
biegli pobrali próbki i wstępnie zbadali je najnowocześniejszymi urządzeniami do
wykrywania materiałów wybuchowych, to po dwóch miesiącach od tych badań wiedzą
już, jako specjaliści, bardzo dużo. Wiedzą, że na tych próbkach być może
znajdują się cząsteczki trotylu czy nitrogliceryny, ale też wiedzą, że tychże cząsteczek
może nie być, natomiast mogą tam być cząsteczki kosmetyków albo namiotów.
Człowiek, który nie przezwyciężył metafizyki nie rozumie tego, a człowiek wyznający
światopogląd naukowy rozumie to doskonale.
A, i jeszcze jedno rozumie człowiek wyznający światopogląd naukowy,
mianowicie to, że do tego, aby stwierdzić, czy najnowocześniejsze urządzenia
wskazały materiały wybuchowe, czy może namioty, trzeba badań trwających mniej
więcej pół roku, z tym, że najpierw zabezpieczone próbki muszą trochę
poprzebywać w Rosji.
Profetyzm to jest poważna sprawa. No bo ci prorocy piszą te swoje teksty, w których opisują co będzie i nie ma znaczenia, czy prorocy piszą w czasie przeszłym, teraźniejszym i przyszłym, albowiem prorocy zawsze opisują to, co dopiero będzie. A lud, kiedy już przeczyta teksty proroków, często jest zdezorientowany, gdyż nie wie, jakie zająć stanowisko wobec tego, co prorocy przepowiedzieli, że będzie. Lud nie wie, czy jakiś determinizm jest, ananke jakaś, czy jeszcze coś innego, co sprawia, że będzie co ma być i czy z tym czymś da się cokolwiek zrobić, skoro już prorocy obwieścili, co obwieścili.
Skoro będzie, co ma być – myśli sobie lud – to może lepiej nie wiedzieć, co ma być? Przecież jeżeli ma być coś złego, a lud się o tym dowie, to zamiast martwić się dopiero wtedy, kiedy to coś złego się zdarzy, lud zaczyna martwić się wcześniej, w momencie, kiedy pozna treść pism proroków.
Podam przykład ilustrujący tezę, że przepowiednie proroków często są niewygodne dla ludu. Oto jeden z tekstów proroka:
Gdzie strumyk płynie z wolna, Rozsiewa zioła maj, Stokrotka rosła polna A nad nią szumiał gaj.
"W tym gaju tak ponuro, Że aż przeraża mnie, Ptaszęta za wysoko, A mnie samotnej źle".
Wtem harcerz idzie z wolna: "Stokrotko, witam Cię, Twój urok mnie zachwyca, Czy chcesz być mą, czy nie?"
Stokrotka się zgodziła I poszli w ciemny las, A harcerz taki gapa, Że aż w pokrzywy wlazł.
A ona, ona, ona, Cóż biedna robić ma? Nad gapą pochylona I śmieje się cha! cha!
Kiedy lud poznał to proroctwo, to już się wkurwił na tę stokrotkę; że ona zamiast żyć sobie w swoim naturalnym środowisku, bardzo przyjemnym, bo gaj, bo strumyk, bo ptaszęta, choćby i za wysoko, na to środowisko wybrzydzała, następnie harcerzowi we łbie namieszała, za nim w świat poszła, a kiedy harcerz popadł w poważne tarapaty, nie podała mu pomocnej ręki, tylko wyśmiała chłopaka.
Lud zatem wkurwił się na stokrotkę i to wkurwił się niejako na zapas, ponieważ stokrotka miała się dopiero pojawić w przyszłych pokoleniach. Kiedy już się pojawiła, to znowu lud, w tym nowszym pokoleniu, popadł w kałabanię, bo niektórzy mówili, że stokrotka to stokrotka, a inni utrzymywali, że to jednak nie stokrotka.
Takie rzeczy działy się i wcześniej, a najbardziej znanym przypadkiem jest przypadek Mesjasza. Wielu proroków pisało o Mesjaszu i kiedy przyszedł Jezus, jedni uznali Go za Mesjasza, a drudzy Go za Mesjasza nie uznali. Spór o to, czy Jezus jest Mesjaszem trwa już dwa tysiące lat. Bardzo dowcipnie opisał to Szewach Weiss (uwielbiam dowcip i nie tylko dowcip Szewacha Weissa), który w rozmowie z Anną Jarmusiewicz (Takie buty z cholewami. Wydawnictwo M. Kraków 2012) stwierdził, że my, chrześcijanie, dostaliśmy pół Mesjasza, a jak Jarmusiewicz zaprzeczyła, że pół, bo my uważamy, że to cały Mesjasz, to Weiss powiedział tak: - Ale to dobrze jest mieć nawet pół Mesjasza; ja się z tego bardzo cieszę, bo to przecież jest także Żyd.
Gołym okiem widać, że prorocy często przysparzają kłopotów ludowi. Prorocy potrafią nawet powiedzieć ludowi, że lud nie mieszka na zielonej wyspie, a to jedna z najgorszych rzeczy, jakie lud może usłyszeć. W związku z tym, że prorocy mówią ludowi złe rzeczy, lud generalnie nie lubi proroków, bardzo nie lubi.
I tak sobie myślę, że być może, kiedy już nie da się rady się być zwyczajnym człowiekiem, to lepiej być jurodiwym niż prorokiem. Taki jurodiwy to owszem, bardziej jest spektakularny od proroka, więcej ludzi o nim wie, bo sobie o nim poczytają w Necie i zobaczą go w telewizorze; co prawda więcej ludzi śmieje się z jurodiwego niż z proroka, ale za to lud uważa, iż jurodiwy jest mniej od proroka szkodliwy, bo jurodiwego zawsze można wywalić z roboty. Rzecz jasna lud się myli, gdyż nie wie tego, o czym napisał Dostojewski w liście do nieznanego adresata, mianowicie, że dziwy dzieją się między ludźmi, kiedy taka zjawa, jak książę Myszkin, raptem wśród nich na chwilę zamieszka. Zjawa znika swoim zwyczajem, a dziwy zostają.
W swoich wystąpieniach Andrzej Zybertowicz mówi między innymi o tym, że mnóstwo ludzi, którzy czegoś się tam dowiedzą, w związku z tą świeżo nabytą wiedzą odczuwa potrzebę natychmiastowego wypracowania ostatecznej konkluzji. Zybertowicz podkreśla, że owa potrzeba jest cechą ludzi niedojrzałych.
Sprawa Cezarego Gmyza jest klasycznym przykładem ilustrującym tezę Zybertowicza. W Necie pełno jest tekstów, których autorzy już to rozstrzygnęli, że Gmyz dał dupy i fajnie, że go Rzepa wywaliła z roboty, już to utrzymują, że wywalenie Gmyza z roboty jest zamachem na wolność słowa i że właściciele Rzepy trzymają komusze standardy. Niezależne od tego, po której stronie barykady ustawiają się piszący o sprawie Gmyza, każdy, kto tę kwestię rozstrzygnął ostatecznie, pokazuje, że nie oparł się pokusie wypracowania ostatecznej konkluzji.
Co wiemy na temat tekstu Gmyza? Ano niewiele. Jest parę możliwych wersji, ale nie wiemy, która wersja jest prawdziwa. Oto możliwe wersje:
1. Informatorzy Gmyza powiedzieli mu o tych materiałach wybuchowych, może pokazali stosowne kwity i Gmyz rzetelnie napisał o tym, czego się dowiedział. Krótko mówiąc – Gmyz napisał, jak jest.
Rzecz jasna Gmyz nie może ujawnić swoich źródeł, bo tzw. tajemnica dziennikarska działa, że tak powiem, w obie strony. Nie można żądać od dziennikarza, aby palił swoich informatorów (tu są określone wyjątki od tej zasady – art. 180 kpk), ale i dziennikarzowi, który ujawni swoje źródła grożą sankcje karne (art. 266 § 1 kk oraz art. 12 ust. 1 pkt 2 i art. 15 ustawy Prawo prasowe).
2. Informatorzy nakłamali Gmyzowi, a Gmyz dał się wpuścić w kanał.
3. Informatorzy przekazali Gmyzowi rzetelne informacje, z których Gmyz wyciągnął nieuprawnione wnioski.
4. Gmyz sobie to wszystko zmyślił.
Nie wiemy, jak było i dlatego tworzenie ostatecznych konkluzji jest dziecinadą.
A teraz powiem Wam, co mnie cieszy. Otóż cieszy mnie to, że gazety (nieliczne, ale zawsze) wiedzą i piszą o pewnych rzeczach (jakiego to sprzętu do wykrywania kosmetyków i namiotów używali polscy prokuratorzy, które ciała ofiar smoleńskich będą ekshumowane itd.) zanim reżim o tych rzeczach powie w telewizorach (zauważcie – reżim zawsze jest spóźniony, ZAWSZE). Bo to oznacza, że reżim nie panuje nad wszystkim, że w strukturach podległych reżimowi są ludzie, którym zależy na prawdzie. Jasne, że byłoby lepiej, gdyby reżim działał tak, jak trzeba, ale w sytuacji, kiedy nie działa, trzeba cieszyć się z tego, że są ludzie działający przeciwko reżimowi, co oznacza, że zakończenie radosnej twórczości naszego reżimu wydaje się łatwiejsze, niż zakończenie działalności ichniego reżimu np. przez północnych Koreańczyków.
W czasach PRL-u powszechnie uważano, że jesteśmy
"najweselszym barakiem w obozie". Dla wielu to twierdzenie było źródłem
pocieszenia, nie bez pewnych podstaw, choć owa domniemana "wesołość"
fałszuje jednak dość zwarte i chyba głębsze niż zwykliśmy sądzić panowanie
komunistów nad życiem społecznym i politycznym.
Także dziś jesteśmy bez wątpienia "najweselszym
barakiem" w całej Unii Europejskiej. Z tym, że o ile w PRL-u "wesołość"
oznaczała społeczną, choćby niszową i wykrzywioną autonomię, dziś oznacza
niebezpieczne dla naszej przyszłości zdziecinnienie o skali w innych krajach
niespotykanej. (…)
Z perspektywy dziesięcioleci będziemy widzieli, jaki
to koszmar, jak bardzo III RP "odleciała", jak zdziecinniały to kraj.
Wówczas może być jednak za późno.
Karnowski ma rację. III RP to zdziecinniały kraj. Weźmy
to, co się dzieje po 10 kwietnia 2010 roku. Takich głupot, jakie w kwestii
Smoleńska naopowiadały w telewizorach rozmaite pajace, nie opowiadano nawet w
PRL-u. Owszem, za PRL-u telewizory mówiły, że Polska jest dziesiątą potęgą
gospodarczą świata, ale na miły Bóg – nikt nie mówił, że jesteśmy drugą czy
trzecią światową potęgą gospodarczą. Tu uwaga dla ciotek Matyld – nie twierdzę,
że teraz pajace w telewizorach opowiadają, że Polska jest drugą lub trzecią
potęgą gospodarczą; tu o co innego chodzi - niech ciotki Matyldy zapytają
starszych i mądrzejszych o co.
Idzie nie tylko o to, że kiedyś, za PRL-u, nie
opowiadano w telewizorach aż takich głupot, jakie opowiada się teraz (wracam do
Smoleńska i do tego, co plotą te wszystkie Tuski, Szelągi, Hypkie, Millery,
Jasie Flanelki itd.). Idzie o to, że za PRL-u mało kto wierzył w bajki
opowiadane w telewizorach; właściwie to nikt nie wierzył, a teraz mnóstwo ludzi
w bajki płynące z telewizora wierzy. I to jest istota sprawy – nie to, że te
wszystkie Tuski, Szelągi, Hypkie, Millery, Jasie Flanelki itd. opowiadają
bajki, tylko to, że ludzie w te bajki wierzą. Bo patrzcie – nie byłoby żadnego
problemu, gdyby te wszystkie Tuski, Szelągi, Hypkie, Millery, Jasie Flanelki
itd. opowiadały swoje bajki, w które to bajki nikt by nie wierzył. Niby jaka
szkoda mogłaby wynikać z tego, że ktoś coś tam sobie gada od czapy? Problem
pojawia się wtedy, kiedy ludzie w te bajkowe opowieści wierzą, kiedy wielu
ludzi wierzy w te bajkowe opowieści. A w III RP wielu, zbyt wielu ludzi wierzy
w bajkowe opowieści tych wszystkich Tusków, Szelągów, Hypkich, Millerów, Jasiów
Flanelków itd.
III RP to zdziecinniały kraj – to jest stwierdzenie faktu.
Myślę, że szukanie przyczyn takiego stanu rzeczy jest ważne, ale ważniejsze
jest pokazanie, co, jeżeli cokolwiek w ogóle, można zrobić, aby ten stan rzeczy zmienić.
Moim zdaniem nie da się nareperować mózgów ciotek Matyld tak, żeby te mózgi
działały racjonalnie (to skrót myślowy, ale kto kumaty, to wie, o co biega). Co
zatem pozostaje? Ano chyba tylko skuteczne zarządzanie emocjami, które przecież
są ważniejsze od jakkolwiek pojętej racjonalności (tego właśnie nie rozumieją
racjonaliści). Pierwszym warunkiem skutecznego zarządzania emocjami jest
zrozumienie, że emocje są najważniejsze.
OK, a co dalej? O tym, co dalej, to będzie kiedy
indziej; będzie między innymi o tym, że jak nie wrócimy do cywilizacji cnoty,
to dalej będziemy tkwić w tej głębokiej dupie, w której tkwimy teraz.
Pełno jest ludzi, którzy wypowiadają się w jakiejś dziedzinie, o której nie mają zielonego pojęcia (te dziedziny, to mogą być polityka, sport, historia, medycyna, filozofia, automobilizm itd.), w swoich wypowiedziach robią błędy ortograficzne i napadają na innych ludzi, a jak już się wypowiedzą, jak już narobią tych błędów ortograficznych, jak napadną na innych ludzi, to się dobrze czują, bo to są takie typy, które dobrze się czują kiedy się wypowiedzą i kiedy napadną na innych ludzi; o tym, że robią błędy ortograficzne, te typy nie wiedzą.
Mój doktor od zwierząt (doktor od zwierząt to jest albo doktor od zwierząt, albo lekarz weterynarii albo wet, natomiast to nie jest weterynarz) od lat nie zagląda na fora, na których ludzie gadają o tym, jak leczyć zwierzaki i jacy to głupi są doktorzy od zwierząt. Po co ma zaglądać i czytać te wszystkie głupoty?
A portale szachowe, kiedy na żywo transmitują partie, to zapuszczają jakiś silnik, który pracuje jak umie, podaje najlepsze według siebie warianty i pokazuje, jaką to przewagę ma jeden gracz nad drugim graczem. Ostatnio na chessbomb.com śledziłem sobie rozgrywki Klubowego Pucharu Europy, a osobliwie partie Radka Wojtaszka. Jak portale szachowe transmitują partie na żywo i podają wskazania jakiegoś szachowego proga, to wielu komentatorów na czacie, gapiąc się w te wskazania, jest bardzo mądrych. Ci mądrzy komentatorzy piszą, że jeden arcymistrz jest głupi, bo nie zagrał tego, a drugi arcymistrz jest jeszcze głupszy, bo nie zagrał owego. Mądrzy komentatorzy wiedzą, co powinni grać arcymistrzowie, a wiedzą stąd, że patrzą na wskazania proga. I za chuja nie wytłumaczysz mądrym komentatorom, że instytucja ruskich szachistów to jednak poważna instytucja i że progi nie są w stanie ruskich szachistów zastąpić.
W szóstej rundzie wspomnianego European Club Cup Wojtaszek grał z Raznikowem. Grali sobie tak:
W tym momencie silnik uruchomiony na chessbomb.com, Houdini 2.0c x64 (niebieskie zakreślenie), pokazywał, że Radek ma przewagę 0,71 punktu (zielone zakreślenie). Taka przewaga to mała przewaga; właściwie partia, przy poprawnej grze obydwu szachistów, powinna zakończyć się remisem. A jednak Raznikow poddał grę. Dlaczego poddał? Ano dlatego, że wiedział to, o czym wiedział komentator Padawan, który napisał na czacie (zakreślenie czerwone):
To jest klasyczny przykład partii, której komputery nie rozumieją :-)
OK, pytanie jest takie: czy ruscy szachiści wszystko wiedzą, czy nie robią błędów? A odpowiedź taka jest: nie, ruscy szachiści, dzięki Bogu, nie wiedzą wszystkiego i robią błędy. Ale jeżeli ktoś ruskich szachistów waży sobie lekce, kto nie rozumie, że są takie partie, których nie rozumieją komputery, to jest ostatni kiep, któremu nie pomoże nawet to, że będąc zielonym w branży, napada na innych ludzi i robi błędy ortograficzne.
Ptyś umarł
wczoraj nad ranem, nie dożywając roku. Miał FeLV (Feline leukemia
virus), czyli kocią białaczkę. Po nazwie choróbska widać, że to
nie taka białaczka, jak u ludzi, tylko wirusowe ustrojstwo,
zaraźliwe, w związku z czym koty z białaczką nie mogą mieszkać
ze zdrowymi kotami, a konsekwencje są takie, że trudno znaleźć
dom dla białaczkowego kociołka.
Ptyś, po tym, jak mieszkał
schronie i w dwóch domkach tymczasowych, znalazł wreszcie swój
dom. Wzięły go człowieki, które mają już jednego kocika z FeLV;
ostatnie pół roku swojego życia Ptyś przeżył otoczony miłością;
miał dobre jedzenie, dużo miejsca, bawił się ze swoją nową
siostrzyczką i ze swoimi człowiekami, dostawał leki. Zgasł w
kilka dni, ale z białaczkowymi kotkami tak już jest – mogą
odejść w każdej chwili, o czym człowieków, którzy chcą wziąć
do siebie kociołka z białaczką, informuje każdy wet.
Znałem Ptysia, bo
znam człowieków, którzy wzięli go do siebie. Ptyś to kotek
radosny, chętny do zabawy; a to podbiegał do człowieków robiąc
na plecach łuk brwiowy wypukły, a to popisywał się paradując po
chałupie z podniesionym ogonem, czyli prezentując ulicę lemurów,
a to wymuszał na człowiekach, żeby mu piłeczkę rzucali, czy tam
kasztanka jakiegoś. No i wszystkiego był ciekaw. To bardzo dobrze,
że u Ptysia ciągle uruchomione były pozytywne systemy emocji,
czyli zabawa i szukanie; emocji negatywnych, czyli wściekłości,
strachu i paniki, Ptyś w swoim ostatnim domku nie przejawiał.
Kiedy Ptyś umarł,
to jego człowieki płakały. Pewnie ciągle jeszcze popłakują. I
dobrze, bo dlaczego nie płakać, kiedy umarł ktoś, kogo się
kochało? Dla mnie jest rzeczą normalną, że człowiek kocha
zwierzę, bo kochanie, to uczucie, a uczucia, jak napisał Marc
Bekoff, to dar od przodków. A znowu Temple Grandin stwierdziła, że
zwierzęta kochają inne zwierzęta i, jak to Temple Grandin, podała
na to dowody.
Cytując zdanie
Grandin o tym, że zwierzęta kochają inne zwierzęta, zapewne
zbieram punkty u pogan, którzy w Pana Boga nie wierzą i dla których
ludzie to zwierzęta (bo niby co innego?), a jednocześnie dostaję
punkty minusowe u niektórych teistów (panteistami się nie zajmuję,
bo się na nich nie znam, aczkolwiek rzetelnie przestudiowałem pana
Barucha Spinozę), wedle których człowiek to nie zwierzę. Wedle
niektórych teistów człowiek nie jest zwierzęciem, a istotna
różnica między człowiekiem a zwierzęciem polega na tym, że
człowiek ma duszę, a zwierzę duszy nie ma. Z duszą jest jednak
jeden poważny problem, na który wskazuje Richard Dawkins; idzie
mianowicie o kwestię paleontologicznego datowania powstania duszy.
Najogólniej (i
niezbyt precyzyjnie) mówiąc, problem ze zwierzętami jest problemem
poważnym i, moim zdaniem, dalekim od rozwiązania. Z jednej strony
bowiem ludzie kochają swoje zwierzęta, koty, psy itd., a z drugiej
strony jedzą nieswoje zwierzęta i mięso z zabitych nieswoich
zwierząt podają swoim zwierzętom (nie da się zapewnić kotu
dobrego życia karmiąc go wyłącznie marchewką i kaszą). Poza
tym, jeśli jest się teistą, a do tego chrześcijaninem, to trudno
lekceważyć tezę Eryka Mascalla, który utrzymuje, że błędem
jest myśleć, iż Jezus Chrystus ma olbrzymie znaczenie dla istot
ludzkich, lecz jest zupełnie bez znaczenia dla reszty stworzenia. A
św. Paweł Apostoł napisał był w Liście do Rzymian (Rz 8, 19):
Całe bowiem stworzenie z wielką tęsknotą wyczekuje objawienia się
synów Boga.
Skoro całe
stworzenie, to całe stworzenie, a nie tylko człowieki. Jestem
zdania, że kto nie chce uczciwie rozważać słów Pawła i lekce
sobie waży to, co napisał Mascall, ten ucieka od problemu.
Jakob von Uexküll, taki jeden ważny biolog, stosował
termin Umwelt w takim znaczeniu, że każdy gatunek ma swój Umwelt,
że każdy gatunek postrzega świat zgodnie ze swoim Umwelt. Dla
człowieka telewizor to sprzęt, dzięki któremu można obejrzeć
np. film czy mecz, ale dla mojego kota telewizor to miejsce, na
którym można wygodnie spać, tym bardziej, że, o ile człowieki
telewizor włączą, to jest to miejsce cieplutkie. Pies żyje zgodnie
ze swoim Umwelt, kot zgodnie ze swoim, człowiek zgodnie ze swoim.
Leibniz nauczał o monadach i twierdził, że w konsekwencji tego, iż
harmonia wszechświata (harmonia praestabilita - przedustawna)
została ustanowiona przez Boga, monady rozwijają się niezależnie
od pozostałych monad ale równolegle i zgodnie z rozwojem każdej
innej monady. Dodawał, że monady nie mają okien, przez które
cokolwiek mogłoby do nich się dostać czy też z nich wydostać,
które to twierdzenie, w pewnych okolicznościach, można uznać za
bardzo pesymistyczne. Monada Leibniza to substancja prosta,
pozbawiona części i wchodząca w skład rzeczy złożonych. A
gdyby, analogicznie, uznać, że Umwelt to taka bańka, w której
zamknięty jest nie tylko każdy gatunek, ale też każdy osobnik
każdego gatunku (no bo chyba jasne jest, że inny jest Umwelt Tuska,
inny JarKacza, a jeszcze inny Titusa z Acid Drinkers)? Co wtedy? Czy
też zrobi się pesymistycznie?
Tego
nie wiem. Być może tak, być może nie, to zależy od tego, co kto
chce i co uznaje za pesymistyczne. No a czy mamy jakiekolwiek
porozumienie z drugim człowiekiem, skoro jego Umwelt jest osobny od
naszego Umwelt? A z kotem takie porozumienie mamy? Czy dobrze jest
kochać Ptysia i płakać, kiedy Ptyś umarł?
Po
mojemu mamy porozumienie i z drugim człowiekiem i z kotem i dobrze
jest kochać Ptysia i płakać, kiedy Ptyś umarł. O tym, dlaczego
to dobrze, napiszę innym razem. A na razie obejrzyjcie i
posłuchajcie tego:
Bibliografia:
M. Bekoff. O zakochanych psach i zazdrosnych małpach. Znak. Kraków 2010.
R. Dawkins. Najwspanialsze widowisko świata. Wydawnictwo CIS. Stare Groszki 2010.
T. Grandin. Zrozumieć zwierzęta. Media Rodzina. Poznań 2011.
G. W. Leibnitz. Zasady filozofii, czyli monadologia. w: G. W. Leibniz. Wyznanie wiary filozofa. Rozprawa metafizyczna. Monadologia. Zasady natury i łaski oraz inne pisma filozoficzne. PWN. Warszawa 1969.
E. L. Mascall. The Christian Universe. Darton, Longman and Todd 1971. Podaję za: A. Linzey. Teologia zwierząt. WAM. Kraków 2010.
Św.Paweł. List do Rzymian. Biblia. Święty Wojciech Wydawnictwo. Poznań 2009.
Kiedy człowiek umiera, to umiera
samemu sobie; każdy człowiek umiera samemu sobie.
Gdy już napisałem, że człowiek
umiera samemu sobie, to zacząłem się zastanawiać, czy to jest
dość precyzyjne zdanie. Bo przecież może być tak, że człowiek
samemu sobie nie umiera. Gdyby przyjąć za dogmat ten trick, który
wymyślił Epikur, stwierdzając mianowicie w liście do
Menoikeusa, że śmierć,
najstraszniejsze z nieszczęść wcale nas nie dotyczy, bo gdy my
istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się
pojawi, wtedy nas już nie ma,
to raczej nie da się zasadnie powiedzieć, że człowiek umiera
samemu sobie. Ale nie znam nikogo, kto brałby na serio trick
Epikura. Piotr Wierzbicki w książce Zapis świata. Traktat
metafizyczny stwierdził, że ludzie nie chcą umierać, między
innymi dlatego, że odczuwają żal z tego powodu, iż po ich śmierci
świat będzie toczył się dalej już bez ich udziału, a ludzie
bardzo nie chcą, żeby świat toczył się bez ich udziału. I
pisze Wierzbicki bardzo trafnie:
Zastanawiające,
że te moje pretensje o nieobecność dotyczą wyłącznie wydarzeń
przyszłych. Wydarzenia przeszłe, w identyczny sposób wykluczające
mój współudział, przyjmuję z całkowitym spokojem.
Mniejsza
o to, czy człowiek umiera samemu sobie, w każdym razie na pewno
wielu ludzi umiera innym. Mnie umarło wielu ludzi, w czym nie ma
niczego nadzwyczajnego, bo jak ktoś ma swoje lata i nie żyje na
Marsie, to mu umiera wielu ludzi.
Dawno
temu umarł mój Dziadek. To był cioteczny Dziadek czy jakoś tak.
Miał najpiękniejszy głos, jaki w życiu słyszałem; to był głos
lepszy od głosu Henry'ego Kissingera, kiedy Kissinger miał swoje
najlepsze lata (posłuchajcie Kissingera, na przykład tutaj).
I
jeszcze miał ten mój Dziadek sad. I był sławny z powodu tego
sadu w całej, rozległej okolicy. I mówił mi, co trzeba robić i
jak, żeby mieć taki piękny sad. A kiedy miałem pięć albo sześć
lat, to dał mi niedużą książeczkę, która opowiadała o tym,
jak to Amerykańce zrzucili na Japońców bomby atomowe; ta
książeczka jest dla mnie ważna do dzisiaj.
Kochałem
Dziadka i uwielbiałem Go. I umarł, kiedy miałem osiem albo
dziewięć lat. I powiedziałem Mamie, że nie chcę jechać na
pogrzeb, bo nie chcę widzieć Dziadka, który nie żyje. I Mama
pozwoliła mi nie pojechać na ten pogrzeb.
Poza
tym jeszcze tylko raz nie poszedłem na pogrzeb człowieka, który mi
umarł, ale tej historii już nie opowiem. W pozostałych
przypadkach, kiedy mi umiera człowiek, chcę iść na pogrzeb i
tylko raz zdarzyło się tak, że chciałem, ale nie mogłem, bo mój
kręgosłup robił mi takie rzeczy, że nie mogłem nawet leżeć
normalnie. Chciałem pojechać na ten pogrzeb po to, by znaleźć
pocieszenie. Chciałem spotkać się z ludźmi, którym też umarł
ten człowiek, chciałem z nimi pogadać, chciałem poczuć, że ci
ludzie są ze mną, chciałem im pokazać, że ja jestem z nimi. Ale
nie mogłem.
Niewiele
razy, niemniej jednak parę razy miałem tak, że kiedy umarł mi
człowiek, nie mogłem się pozbierać. Idzie o to, że ja z niemal
wszystkiego mogę zrobić swoją historię; rzeczy, które się
wydarzyły, zamieniam w tekst i nie ma znaczenia, czy to jest tekst
napisany. Po prostu stoję z boku, także obok siebie, rejestruję co
się dzieje, a później to, co zarejestrowałem, zamieniam w tekst.
Taki już ze mnie chuj; ludzie cierpią, ja też, ludzie rozpaczają,
ja też, ale ludzie uczciwie poprzestają na cierpieniu i
rozpaczaniu, a ja dodatkowo to cierpienie i rozpaczanie zamieniam
sobie w tekst.
Kilka
razy jednak nie umiałem tak zrobić, kiedy umarł mi człowiek. Nie
umiałem tego wszystkiego zamienić w tekst. Nie wymyślałem
żadnych filozoficznych czy pseudofilozoficznych kombinacji, nie
pytałem o sens życia i o to, czy jest Bóg, a jeżeli jest, to
gdzie, tylko mnie najzwyczajniej w świecie bolało. Bolało tak, że
nic innego się nie liczyło; poza bólem nie było niczego innego.
Sami
wiecie, że raz jest tak, a raz inaczej. Kiedy człowiek umiera.
O mieszkańcach Chicago można mieć różne zdanie, można ich rozmaicie oceniać. Pełno jest mieszkańców Chicago i trudno jest ich ocenić jednoznacznie, biorąc ich wszystkich do kupy. W serialu Boss śledzimy losy burmistrza Chicago i jego ekipy, widzimy kulisy kampanii wyborczych, przyglądamy się pracy rady miejskiej. Mamy okazję zobaczyć, jak wyglądają interesy, które różni ludzie robią z miastem.
Burmistrz to kapitalna postać, trzyma miasto za ryj, niektóre rzeczy robi świetnie, inne rzeczy robi źle. Jedni ludzie są zadowoleni z rządów sprawowanych przez burmistrza, drudzy ludzie zadowoleni nie są. Prasa gania za burmistrzem, wynajduje jakieś afery, ludzie to czytają, następuje kryzys, ekipa ratusza pracuje na najwyższych obrotach i kryzys zostaje zażegnany; na razie każdy kryzys musi być zażegnany, bo do końca drugiego sezonu serialu jeszcze daleko.
W pierwszym odcinku drugiego sezonu - i teraz będzie SPOILER - taki jeden redaktor naczelny ważnej gazety dopina ostatnie wydanie i wścieka się, że zamiast jakiegoś ważnego i długaśnego tekstu, kolegium zdecydowało się dać jakieś pierdółki. No i ten naczelny woła tę babkę, która odpowiada za numer i drze się na nią, że co to jest, że jak to - to teraz takie pierdółki uznajemy za ważne wiadomości, kiedy tu naprawdę ważne afery się dzieją i przecież ludziom trzeba pokazać, jaki ten burmistrz jest naprawdę? Na co ta babka odpowiada tak:
- Powiem to wprost. Nikogo to nie obchodzi, Sam. Nikogo to nie obchodzi i nikt nie czyta. Przebiegają wzrokiem. Klikają na linki. Oglądają. Nie chcą zagłębiać się w 10-stronicową, popieprzoną teorię spiskową dotyczącą burmistrza. Wiedzą, że jest umoczony. Mają to w dupie!
Najważniejsze jest to: - Wiedzą, że jest umoczony. Mają to w dupie. A z tego najważniejsze jest to: - Mają to w dupie.
W Necie i w gazetach pełno jest tekstów, których autorzy zastanawiają się nad kwestią tego, jak to jest możliwe, że lemingi (ja tego określenia nie używam) widzą przecież jak wygląda rzeczywistość, a mimo to idą jak w dym za tą swoją partią. Autorzy wspomnianych tekstów zastanawiają się, ilu jeszcze potrzeba lemingom faktów w stylu, że a to Katarczycy, a to Chińczycy, a to rozmowy na cmentarzu, a to autostrady, a to Amber Gold, a to Józef Bąk, a to nagrany sędzia, żeby przejrzeć na oczy. Autorzy tekstów, o których mówię, zdają się nie rozumieć tej najprostszej rzeczy, którą rozumie dziennikarka z serialu Boss, mianowicie, że ludzie mają to w dupie. To jest punkt wyjścia, to jest to, co trzeba przyjąć na samym początku - ludzie mają to w dupie.
Kiedy już się uzna, że ludzie mają to w dupie, to sprawa robi się mało atrakcyjna, bowiem trzeba postawić dwa pytania: pierwsze o to, dlaczego ludzie mają to w dupie, a drugie o to, co zrobić, żeby nie mieli w dupie i to żeby nie mieli w dupie we właściwą stronę. Po postawieniu tych pytań sprawa robi się jeszcze mniej atrakcyjna, gdyż z szukaniem odpowiedzi na te pytania jest kupa roboty, a przecież to dopiero początek.
Sytuacja jest bardzo ciężka, bo - i tu wracam do kwestii tego, że trzeba, aby ludzie nie mieli w dupie we właściwą stronę - nie ma pewności co do tego, co jest tym, czego ludzie nie mogą mieć w dupie. Zacznijcie gadać ze znajomymi o Polsce i pytajcie ich: - Franek, a ty byś chciał, żeby co?
Jeden Franek powie, że on by chciał niskich podatków i ulg dla przedsiębiorców, drugi, że chciałby aby wszyscy zdrajcy skończyli w więzieniu, trzeci, żeby telewizja Ojca Inwestora była na multipleksie, czwarty, żeby homoseksualiści mogli brać śluby, piąty, żeby zalegalizować narkotyki, szósty, żeby Polska była silna i to fest, siódmy, żeby rząd coś zrobił z całym tym syfem, który jest, a ósmy, żeby była wolność.
Generalnie jest tak, że ludzie albo połapią się jakoś w tym galimatiasie, albo się nie połapią, z tym, że połapać mogą się tylko nasi, bo tamci połapać się nie mogą - najzwyczajniej w świecie nie są do tego zdolni, za to mogą się do nas przyłączyć jeśli grawitacja szczęśliwie zawieje w naszą stronę. Czy my się połapiemy, tego nie wiadomo, natomiast wiadomo, że jeśli się nie połapiemy i nie załatwimy sami swoich spraw, załatwi je za nas Ananke. Nie ma znaczenia kto czy co załatwi za nas nasze sprawy, bo z naszej perspektywy zawsze będzie to Ananke. Czy jeśli nasze sprawy załatwi za nas Ananke, to z automatu oznacza to, że musi być źle? Nie, nie oznacza, ale ja się boję.
W szachach jest tak, że do najważniejszych turniejów, np. w Linares czy w Wijk aan Zee, zaprasza się najsilniejszych graczy. W najlepszych turniejach muszą grać Anand, Kramnik, Carlsen, Aronian, Iwańczuk, Radżabow, Griszczuk, Karjakin czy Morozewicz. Owszem, do tej doborowej ekipy organizatorzy często dokooptowują jakiegoś zdolnego dzieciaka, Giriego, Caruanę czy kogoś podobnego, ale żeby turniej miał najwyższą renomę musi w nim grać sprawdzona, doborowa ekipa.
W latach 1998-2004 FIDE zgłupiała i organizowała turnieje o mistrzostwo świata, turnieje grane systemem pucharowym. W tych turniejach mistrzostwo zdobyło dwóch graczy, którzy nigdy nie zaliczali się do ścisłej czołówki, mianowicie Chalifman i Kasimdżanow (dzisiaj Chalifman ma 166. ranking na świecie, a Kasmidżanow plasuje się na 70. pozycji). Zdaje się, że to Chalifman po tym, jak zdobył tytuł, powiedział, że oto gracze, których nie zalicza się do superarcymistrzów pokazali, że też potrafią świetnie grać w szachy i że dość już tego procederu polegającego na tym, że na najważniejsze imprezy zaprasza się w kółko tych samych kilkunastu zawodników. Pokazało się jednak, że nadzieje wielu szachistów na to, że nareszcie będą sobie grać z najlepszymi, pozostały nadziejami.
Oczywiście Chalifman świetnie gra w szachy, ale nigdy nie grał i nie będzie grał tak, jak grają Anand, Gelfand czy Carlsen. Gracze o sile gry Chalifmana nie sprawdzają się w rywalizacji z najlepszymi arcymistrzami. W lipcu tego roku rozegrano turniej w Dortmundzie, to była kołówka dla dziesięciu szachistów, z których sześciu miało ranki co najmniej 2700 ELO, a czterech, w tym nasz Mateusz Bartel, między 2629 a 2674. Pierwszych sześć miejsc zajęli zawodnicy z rankingami co najmniej 2700 ELO - Leko, Naiditsch, Kramnik i Ponomariow zdobyli po 5,5 punktu, a wygrali Caruana i Karjakin z 6 punktami. Bartel zajął 9. plac ugrywając 2 punkty.
Rankingi oczywiście nie grają, niemniej jednak tabela w Dortmundzie ułożyła się prawie według rankingów i mnie to nie dziwi, przy czym ci, co zajęli cztery ostatnie miejsca to są naprawdę silni szachiści. A co by było, gdyby tak do tych sześciu pierwszych z Dortmundu doszlusować nawet arcymistrza, ale z rankingiem np. 2540 ELO? Ano byłoby to, że ci z rankami od 2700 ELO w górę zjedliby chłopa po kawałku.
W kontekście, o którym piszę, szachy są bardzo elitarne; nie da się zdobyć mistrzostwa w szachach tak, jak da się wygrać np. mistrzostwo w pokerze, choćby wygrać Main Event WSOP. I bardzo dobrze, że szachy są elitarne, przy czym każdy może starać się dostać do elity. Ci, którzy zapraszani są do największych turniejów, zaczynali jak każdy, od nauki gry, ale w przeciwieństwie do milionów pozostałych graczy, dotarli na szczyt i tam, na tym szczycie, grają z nielicznymi, którzy również szczyt osiągnęli.
Grać z odpowiednio silnym zawodnikiem to jest męka; kiedyś Janusz Korwin-Mikke rozegrał mini-mecz z Iwetą Rajlich (z domu Radziewicz) i przegrał, a przecież Iwecie daleko do rankingu 2500 ELO (dzisiaj ma 2412 ELO). Najsilniejszy zawodnik, z którym grałem, to było w symultanie, plasował się na 49. pozycji w świecie; pozamiatał mnie, podpisał blankiet, chwilę pogadaliśmy i tyle było mojej walki. Zresztą, to nawet nie była walka, ja się po prostu męczyłem; nie rozumiałem tego, co gościu mi grał, nic nie mogłem mu zrobić i dobrze o tym wiedziałem. Oczywiście zagram sobie jeszcze towarzysko z zawodnikami zajmującymi lepsze miejsca, niż 49. na świecie, ale to będzie bardzo towarzyskie granie. Gdybym miał możliwość wzięcia udziału w turnieju kołowym z silnymi arcymistrzami, to bym nie zagrał; nikomu nie dałbym się podpuścić i nie polazłbym tam, gdzie lepiej, żebym nie poszedł. Nie zagrałbym z różnych powodów, a przede wszystkim, i chyba zgodzicie się, że to już wystarczy, z powodów estetycznych.
Czy pan premier kłamie czy nie kłamie w sprawie tego, co wiedział o Amber Gold? No bo ABW panu premierowi notatkę już pod koniec mają dała, ale czy to wiemy, co w notatce było napisane? Przecież nie wiemy, a zatem skąd nam wiedzieć, czy pan premier kłamie, czy też przeciwnie – nie kłamie?
A z innymi sprawami jak jest? Czy pan premier dobrze podziałał w sprawie śledztwa smoleńskiego, czy też zrobił tak, jak Ruscy chcieli, żeby zrobił? A w ogóle to z Polską jak jest? Jest ta nasza Polska państwem sieciowym z obszarami wyłączonej władzy, jak twierdzi Jadwiga Staniszkis, czy też nie jest? No i jest nasza Polska postkolonialna, czy nie? A pan premier co – szkodzi Polsce, czy raczej prowadzi ją na zielone pastwiska? A jeśli szkodzi to dlatego, że trochę nie umie, czy dlatego że leniwy, czy jeszcze z innych powodów? Jeśli jednak nie szkodzi, tylko prowadzi Polskę na zielone pastwiska, to dlatego, że chce, a na dodatek umie?
Nie mogę już słuchać tych wszystkich gaduł w radiu i telewizji i nie mogę czytać tych wszystkich tekstów, w których ludzie gadają i piszą o Tusku tak, jakby to był normalny, porządny polityk. Najgorzej, że większość tych ludzi naprawdę uważa, że Tusk jest politykiem podobnym do prawdziwych polityków. Nie wiem, dlaczego ludzie tak uważają. Bo Halicki coś powie w programie u cioci Danusi albo w programie u innej cioci? To mi przypomina tych, którzy zastanawiają się nad tym, czy zwierzęta mają jakieś uczucia. Marc Bekoff w książce O zakochanych psach i zazdrosnych małpach pisze, że kiedy studenci pytają go o jakiś dobry przewodnik po zwierzęcych emocjach, to on odpowiada, że należy popytać listonosza; jednym z najlepszych znawców psich uczuć jest Dave, listonosz, który od lat przynosi pocztę Bekoffowi. I tyle.
Mam tak, że jak czytam jakiś tekst, dajmy na to, z lutego 2010 roku, albo wspominam coś, co się wydarzyło, powiedzmy, w grudniu 2009, to sobie myślę: - To było jeszcze przed Smoleńskiem.
10 kwietnia 2010 to jest cezura. Każdy, kto od lat czyta mojego bloga, a nie jest idiotą pytającym o to, skąd ludzie mieliby prąd gdyby państwa nie było, już dawno zauważył, że po 10 kwietnia 2010 piszę inne rzeczy od tych, które pisałem wcześniej. No piszę inne teksty, bo jak niby mam pisać takie same, skoro stało się to, co się stało? A czy byłem zaskoczony tym, co się stało, czy może taki ze mnie twardziel i znawca życia, że wcale zaskoczony nie byłem? Otóż byłem zaskoczony, bardzo, ale po 10 kwietnia 2010 rzetelnie pracowałem i już mi to zaskoczenie minęło.
Bo wiecie, ja to bym chciał tylko czytać sobie filozofów, smakować sztukę, wódkę pić i prowadzić gaduły z kapitalnymi ludźmi, ale nie da się tak, jak ja bym chciał. Nie szukam kłopotów, nie latam za zmartwieniami, ale od jakiegoś czasu dobrze wiem, że kłopotów i zmartwień szukać nie trzeba, bo one przyjdą. Najlepsze co kiedykolwiek ktoś powiedział, to dla mnie to, co powiedział Jezus, mianowicie: - Dosyć ma dzień każdy swojej biedy (Mt 6,34). Rozumiecie, co Jezus mówi? Czy ktokolwiek kiedykolwiek powiedział coś lepszego?
***
Moim zdaniem trzeba słuchać i czytać Zybertowicza, który jest socjologiem i który mówi mnóstwo ważnych rzeczy, ale też trzeba słuchać i czytać Coryllusa, który w jednym zdaniu potrafi pokazać sedno sprawy, na przykład w takim zdaniu (mniej więcej, bo to nie jest cytat), że wedle planu pomyślanego ponad naszymi, polskimi głowami, nasza piękna Polska ma być komórką na niemieckie miotły. Tak to już jest, że jednym razem najlepszy jest naukowy wykład (jeśli chodzi o koty, to bardzo cenię sobie naukowe teksty traktujące o kotach, a lekce sobie ważę wszelkie bajki, które ludzie o kotach opowiadają - kiedyś dam o tym osobny tekst), a znowu innym razem najlepsza jest baśń albo sentencja, chociażby w rodzaju tych, jakie Dávila pisał.
Jak ktoś rozumie, co powiedziano w tej tabelce, to mu niepotrzebni Mises, Hayek czy Nozick. Ale jak ktoś nie rozumie co w tabelce powiedziano, to mu Mises, Hayek czy Nozick nie pomogą.
Wojciech Sadurski napadł na Roberta Gwiazdowskiego, między innymi przyczepiwszy się tej oto wypowiedzi, którą dał Gwiazdowski:
Kiedy w stanie wojennym śledzili mnie na uniwersytecie jacyś ubecy, musieli się porządnie nachodzić, by czegokolwiek się o mnie dowiedzieć. A teraz urzędnik wpisuje do systemu mój PESEL i dowiaduje się o mnie wszystkiego. Mało tego, dziś sam na siebie muszę składać donosy: każe mi się wypełniać PIT, a jeśli cokolwiek przeoczę, urząd skarbowy nałoży na mnie karę.
Sadurski tę wypowiedź przytoczył i już na Gwiazdowskiego naskoczył pisząc:
Przykłady niegodziwości socjalistycznego państwa Prezydent Gwiazdowski mógłby dalej przytaczać. Oto np. w socjalistycznym sklepie samoobsługowym musi przy kasie składać na siebie donos, dotyczący tego, co kupuje, a jeśli coś przeoczy i zamiast do koszyczka, włoży sobie smakołyk do kieszeni, sklep albo jakiś urząd gotów na niego nałożyć karę.
W akcie czwartym, scenie trzeciej Hamleta jest taki dialog:
KRÓL
Hamlecie, gdzie Poloniusz?
HAMLET
Na kolacji.
KRÓL
Na kolacji? Gdzie?
HAMLET
Nie tam, gdzie on je, ale tam, gdzie jego jedzą.
Po raz pierwszy czytałem Hamleta w podstawówce i moi kumple (niektórzy) też wtedy po raz pierwszy czytali Hamleta, i jakoś wszyscy rozumieli, że jest różnica między kolacją, podczas której ktoś coś je, a kolacją, w trakcie której tego kogoś jedzą. Wydaje się, że Sadurski powinien rozumieć, że jest różnica między sytuacją, w której ktoś musi oddać zarobione przez siebie pieniądze, a sytuacją, w której ktoś chce komuś innemu coś zabrać, na przykład poprzez kradzież towarów w sklepie. Tak się wydaje, ale Sadurski tego nie rozumie.
Sadurski nie rozumie podstawowych kwestii i już kiedyś o tym napisałem, cytując Wolniewicza:
W książce Bogusława Wolniewicza Filozofia i wartości, jest tekst zatytułowany W sprawie kary głównej, który zaczyna się tak:
Z powodu mojej wypowiedzi o karze śmierci ("Życie", 30 stycznia 2001) nieznany mi skądinąd p. Wojciech Sadurski próbuje mnie oczernić ("Rz", 1 lutego 2001). Uraziło go moje zdanie, że przeciwnicy tej kary niszczą ludzkie poczucie sprawiedliwości i stają się przez to współwinni narastającej fali zbrodni. (...) Sadurski pyta mnie retorycznie, czy "ci, którzy się sprzeciwiają cenzurze obyczajowej czasopism, są współwinni demoralizacji nieletnich" - jakby nie rozumiał, że oczywiście są. Może naprawdę nie rozumie, mniejsza z tym.
Moim zdaniem Sadurski naprawdę nie rozumie, ale zgadzam się z Wolniewiczem, że mniejsza z tym. Nas nie powinny obchodzić poziom intelektualny i poziom moralny całego tego lewactwa, bo raz na zawsze powinniśmy przyjąć za dogmat, że lewactwo to jest klasa ludzi niekumatych i szkodliwych (nie mówię o takich ludziach jak Mao, bo Mao był prawdziwym władcą, cholernie kumatym człowiekiem, który umiał tak zrobić, że nawet Kissinger co chwilę latał z USA do Chin i z powrotem, bo Mao sobie wymyślił, że zada szyku na arenie międzynarodowej i sprowadzi Nixona do Pekinu; no i sprowadził; a po tym, jak 25 października 1971 w Organizacji Narodów Zjednoczonych przegłosowano, że Pekin zastąpi Taipei w ONZ-cie, Mao przeglądał wyniki głosowania i żartując ze swoimi dyplomatami powiedział: - Wielka Brytania, Francja, Holandia, Belgia, Kanada, Włochy - oni wszyscy stali się hunwejbinami).
Nie mówię zatem o ludziach pokroju Mao, tylko o tych wszystkich lewackich biedach, które pośród innych osobliwości kultywują ideę utylitaryzmu. Każdy normalny człowiek wie, że utylitaryzm to jedna z największych głupot, jakie wymyślili ludzie i że jeśli człowiek chce rzetelnie stać na pozycjach utylitarnych, to musi zrezygnować z logiki i tego, co powszechnie określa się mianem doświadczenia życiowego.
Utylitarne lewactwo bardzo ceni sobie życie, do tego stopnia je ceni, że jest za zakazem kary śmierci, nawet w przypadku ludzi, którzy zamordowali kilkudziesięciu innych ludzi. Utylitarne lewactwo do tego stopnia ceni sobie życie, że jest za tym, aby każdy mógł wybrać moment swojej śmierci i żeby miał prawo do tego, aby inni ludzie go zabili. Utylitarne lewactwo jest za eutanazją, a więc za tym, żeby jedni ludzie mogli zabijać innych ludzi, czyli za tym, żeby jedni ludzie mogli decydować o swoim życiu i swojej śmierci, a drudzy ludzie mogli tych pierwszych zabijać, jeśli ci pierwsi o to poproszą, a jednocześnie to samo utylitarne lewactwo utrzymuje, że człowiek nie powinien mieć prawa do decydowania o tym, co zrobi z całością zarobionych przez siebie pieniędzy. Utylitarne lewactwo nie widzi różnicy między kolacją, na której ktoś coś je, a kolacją, na której tego kogoś jedzą.
Utylitarne lewactwo jest przeciwko karze śmierci, a zatem przeciwko zabijaniu dorosłych ludzi za to, że ci zamordowali innych ludzi, a jednocześnie chce, aby ludzie mieli prawo zabijać malutkie dzieci w łonie matki.
W roku 1997 Ronald M. Green opublikował atrykuł zatytułowany Parental Autonomy and the Obligation Not to Harm One's Child Genetically (Journal of Law, Medicine & Ethics, 25, 5-15), który to artykuł został opublikowany po polsku pod tytułem Autonomia rodziców a obowiązek niewyrządzania genetycznej szkody swoim dzieciom w książce Początki ludzkiego życia wydanej w roku 2010 przez Universitas. W swoim tekście Green opisuje dwa, jak to nazywa, prowokujące przypadki, z których pierwszy jest przypadkiem hipotetycznym, klasycznym w literaturze przedmiotu (tekst Greena jest z roku 1997 i nie mam pojęcia, jak dzisiaj wygląda sytuacja w dziedzinie, do której można zakwalifikować pierwszy przypadek, ale to nie ma istotnego znaczenia).
Pierwszy przypadek jest taki, że mamy głuchych małżonków, którzy odziedziczyli głuchotę po swoich rodzicach. Kobieta zachodzi w ciążę i małżeństwo odwiedza konsultanta genetycznego, chcąc, aby ów konsultant poddał płód badaniom na obecność "genu głuchoty". Konsultant przeprowadza badania, których wyniki pokazują, że płód jest głuchy, w związku z czym konsultant stwierdza, że sprawa jest oczywista i że jak najbardziej głuche dziecko nadaje się do wyskrobania. A wtedy rodzice mówią, że nie, że jest na odwrót - oni chcą głuchego dziecka, bo przy głuchym dziecku, takim, jak oni sami, będą czuć się swobodniej, natomiast wyskrobaliby dziecko słyszące.
Drugi przypadek jest prawdziwy. Idzie o achondroplazję, czyli, mówiąc najogólniej, chorobę dziedziczoną autosomalnie dominująco i powodującą karłowatość. No i było małżeństwo, które zleciło badania swojego płodu. Ci ludzie od razu powiedzieli, że kobieta urodzi tylko dziecko karłowate, natomiast dziecko zdrowe wyskrobie.
Jeśli ktoś do dzisiaj myślał, że wszystkie te badania są po to, żeby, wedle ideologii utylitarystycznej, skrobać dzieci chore w celu zaoszczędzenia im cierpienia, niech wyłączy kompa, telewizor i komórę, niech otworzy butelkę wódki i pomyśli wieczorem nad tymi dwoma opisanymi przypadkami. I niech spróbuje rzetelnie znaleźć odpowiedź na pytanie o to, po co są te badania.
Na koniec powtórzę - nas nie powinny obchodzić poziom intelektualny i poziom moralny całego tego lewactwa, bo raz na zawsze powinniśmy przyjąć za dogmat, że lewactwo to jest klasa ludzi niekumatych i szkodliwych. Kto tego nie przyjmie za dogmat, ten przegra mecz zanim sędzia zagwiżdże po raz pierwszy.
W naszym kraju niektóre tresowane tygrysy istnieją, jakkolwiek nie istnieją niektóre żółte tygrysy.
Niektórzy mówią, że to dobrze, niektórzy mówią, że to źle.
Tu muszę być precyzyjny, bowiem w naszym kraju istnieją cztery klasy ludzi, którzy zajmują stanowisko zarówno w kwestii istnienia tygrysów tresowanych, jak i w kwestii istnienia żółtych tygrysów:
A. Ludzie, którzy mówią, że to dobrze, iż naszym kraju niektóre tresowane tygrysy istnieją, i że to dobrze, iż w naszym kraju nie istnieją niektóre żółte tygrysy.
B. Ludzie, którzy mówią, że to źle, iż naszym kraju niektóre tresowane tygrysy istnieją, i że to źle, iż w naszym kraju nie istnieją niektóre żółte tygrysy.
C. Ludzie, którzy mówią, że to dobrze, iż w naszym kraju niektóre tresowane tygrysy istnieją, ale źle, że w naszym kraju nie istnieją niektóre żółte tygrysy.
D. Ludzie, którzy mówią, że to źle, iż w naszym kraju niektóre tresowane tygrysy istnieją, ale dobrze, że w naszym kraju nie istnieją niektóre żółte tygrysy.
W naszym kraju przedkłada się czułe oznaki wiosny i ptaki skromnie odziane, ponad cele odległe.
Niektórzy mówią, że to dobrze, niektórzy mówią, że to źle.
Matka dziecka, która nie jest w stanie kupić dziecku leków mówi, że to źle.
Ta matka mówi, że to źle, jakkolwiek mówiąc, że to źle, kiedy czułe oznaki wiosny i ptaki skromnie odziane przedkłada się ponad cele odłegłe, wychodzi z punktu, w którym utrzymywała, że dobrze jest ponad cele odległe przedkładać czułe oznaki wiosny i ptaki skromnie odziane.
Ta matka teraz jest bardzo daleko od punktu, w którym utrzymywała, że dobrze jest ponad cele odległe przedkładać czułe oznaki wiosny i ptaki skromnie odziane. Tej matki nie interesują teraz czułe oznaki wiosny i ptaki skromnie odziane. Ona ich w ogóle nie widzi. Powiem to jeszcze raz: ona w ogóle ich nie widzi. A cele odległe widzi? Tak, widzi, i dlatego ma kłopot, bo w naszym kraju przedkłada się czułe oznaki wiosny i ptaki skromnie odziane, ponad cele odległe.
Teraz dam groźby niekaralne.
Groźba pierwsza:
Jeżeli Bartek (BD) nie pochwali mnie za ten tekst, to aż do soboty nie wyślę Mu ani jednego sms-a, nawet w darmowej taryfie.
Groźba druga:
Jeżeli za ten tekst nie pochwali mnie Coryllus, to dzisiaj, aż do północy, nie przeczytam ani jednego Jego tekstu, które wiesza u Nicka, a do tej pory czytam wszystkie i niektóre bardzo lubię.
Po drugiej rocznicy katastrofy smoleńskiej Centrum Badania Opinii Społecznej po raz kolejny zapytał Polaków o opinie na ten temat.
Nie bardzo precyzyjny jest to tekst, bo z tekstu nie wynika, o jaki temat chodzi, ale mniejsza z tym – wiadomo, co redaktor wp.pl chciał powiedzieć. CBOS zadał ludziom takie pytanie:
Czy uważa pan(i), że prezydent Lech Kaczyński mógł ponieść śmierć w wyniku zamachu?
Ludzie różnie odpowiadali, a wyniki ankiety są takie:
zdecydowanie nie: 38%
raczej nie: 25%
raczej tak: 17%
trudno powiedzieć: 12%
zdecydowanie tak: 8%
Wygląda na to, że jedyni przytomni to ci, których jest 8% i którzy odpowiedzieli, że tak, zdecydowanie tak, Lech Kaczyński mógł zginąć w zamachu. Ci, którzy twierdzą coś innego niż to, że Lech Kaczyński zdecydowanie mógł zginąć w zamachu, muszą wybrać jedno z dwóch poniższych twierdzeń albo obydwa te twierdzenia:
- nie jest możliwe, żeby Lech Kaczyński zginął w zamachu, bo nie było możliwe przeprowadzenie zamachu na Lecha Kaczyńskiego
- nawet gdyby przeprowadzono zamach na Lecha Kaczyńskiego, to nie jest możliwe, żeby Lech Kaczyńśki w tym zamachu mógł zginąć.
Mnie się wydaje, że zarówno twierdzenie, iż nie było możliwe przeprowadzenie zamachu na Lecha Kaczyńskiego, jak i twierdzenie, wedle którego nawet gdyby zamach na Lecha Kaczyńskiego został przeprowadzony, to Lech Kaczyński nie mógł w tym zamachu zginąć, nie mają jakichkolwiek podstaw poza metafizycznym przekonaniem tych, którzy takie twierdzenia głoszą. No ale ja jestem wariat i zamiast gównem, posypuję truskawki cukrem.
W salonie24 na odcinku wmawiania publiczności, że ci, którzy mają jakiekolwiek wątpliwości w kwestii śmierci generała Sławomira Petelickiego to głupki, uaktywnił się Wojciech Sadurski. Jak się Sadurski uaktywnił, to na odcinku napadania na Sadurskiego uaktywniło się wielu blogerów. Ci blogerzy na Sadurskiego się wściekają, o nim niepochlebne rzeczy piszą, a że Sadurski za bardzo z blogerami gadać nie chce (pod notką Nie wierzę w samobójstwo... są 282 komentarze, z czego jeden komentarz Sadurskiego), to blogerzy wściekają się jeszcze bardziej.
Ja uaktywniłem się na odcinku zadania pytania Sadurskiemu. Pod tekstem Nie wierzę w samobójstwo..., w którym to tekście Sadurski wyśmiewa miłośników teorii spiskowych, wedle których to teorii istnieją zjawiska takie, jak tajemnicze mordy czy zabójstwa, zadałem takie pytanie:
No dobrze, ale Pan w ogóle wierzy w to, że czasami jacyś ludzie zabijają innych ludzi, czy Pan w takie rzeczy nie wierzy?
Rzecz jasna Sadurski na moje pytanie nie odpowiedział i w ten sposób zakończyłem swoją aktywność na wspomnianym odcinku.
A znowu kokos26zacytował fragmenty tekstów Sadurskiego napisanych z okazji śmierci Andrzeja Leppera, pierwszej rocznicy Smoleńska i wypowiedzi Kazimierza Kutza, który nawiązując do raportu Kaliszowej komisji, o JarKaczu i Ziobrze powiedział: Oni zamordowali niewinną kobietę.
kokos26 swój tekst kończy tak:
Jednym słowem dla profesora Sadurskiego są na tym świecie ohydztwa, polityczne rozbebeszanie, wyrażanie pogardy. Z drugiej zaś strony jeżeli już jest coś na rzeczy to zaledwie hiperbole, parabole i interpretacje.
Ludzie, którzy wściekają się na Sadurskiego, wściekają się, że tak powiem, na jałowym biegu. Bokser wagi ciężkiej walący w worek treningowy rzetelnie pracuje, ale bokser uderzający z całą siłą w watę cukrową pracuje na jałowym biegu - treningowa praca boksera wtedy ma sens, kiedy bokser wali albo w odpowiednio masywny worek, albo w stosownego sparingpartnera.
Wściekać się w związku z tym, że ktoś coś powiedział albo napisał, i w ogóle brać na warsztat to, co ktoś powiedział lub napisał, można na dwa sposoby - albo koncentrując się na samej wypowiedzi, albo na szerszym kontekście. Zauważcie, że nikt przytomy nie dyskutuje z takimi postaciami jak Kora, Doda, Kuba Wojewódzki czy Michał Sutowski, ten z Krytyki Politycznej. Owszem, czasami zdarza się, że warto zająć się kontekstem, określonym, istotnym kontekstem, związanym z jakąś wypowiedzią wspomnianych osób (w przypadku Sutowskiego są to głównie teksty, w przypadku Kory, Dody czy Wojewódzkiego - wypowiedzi ustne), ale Kora, Doda, Wojewódzki czy Sutowski w tym kontekście, określonym, istotnym kontekście, zajmują mało znaczącą pozycję, bo niby jakim cudem mogliby zajmować pozycję znaczącą? Czasami znowu tak jest, że na tapetę trzeba wziąć samą wypowiedź, bo jest ważna, bo ma duży ciężar gatunkowy, bo autor tej wypowiedzi jest kimś znaczącym - w określonym, istotnym kontekście. A kto, na ten przykład, jest (lub był) znaczący w kontekście, który mam na myśli? Ano ś.p. Janusz Kochanowski. I Barbara Fedyszak-Radziejowska. I Adam Michnik.
***
W książce Bogusława Wolniewicza Filozofia i wartości, jest tekst zatytułowany W sprawie kary głównej, który zaczyna się tak:
Z powodu mojej wypowiedzi o karze śmierci ("Życie", 30 stycznia 2001) nieznany mi skądinąd p. Wojciech Sadurski próbuje mnie oczernić ("Rz", 1 lutego 2001). Uraziło go moje zdanie, że przeciwnicy tej kary niszczą ludzkie poczucie sprawiedliwości i stają się przez to współwinni narastającej fali zbrodni. (...) Sadurski pyta mnie retorycznie, czy "ci, którzy się sprzeciwiają cenzurze obyczajowej czasopism, są współwinni demoralizacji nieletnich" - jakby nie rozumiał, że oczywiście są. Może naprawdę nie rozumie, mniejsza z tym.
Otóż Sadurski to nie worek treningowy, ani nie stosowny sparingpartnetr, tylko wata cukrowa, a to dlatego, że Sadurski podstawowych spraw najzwyczajniej w świecie nie rozumie. Być może napiszę dłuższy tekst o tym, kto to liberałowie, a kto to - wedle terminologii triariusa - leberałowie i czy liberał musi zostać leberałem (już trochę ten tekst Nickowi zapowiedziałem, ale nie, że całkiem zobowiązująco :-), na razie jednak zakończę notkę tą oto tezą: Sadurski nie dlatego nie rozumie najprostszych rzeczy, że jest leberałem (a jest), tylko dlatego jest leberałem, że nie rozumie najprostszych rzeczy.